Dziś jest 02.12.2024
Imieniny obchodzą Balbina, Paulina, Rafał, Aurelia
Autor: Krzysztof Rudź/www.ludziepodrozuja
Data publikacji: 06.08.2014 15:38
Liczba odwiedzin: 5620
Tagi: ameryka południowa, argentyna, chile, boliwia, ms chrobry, relacje
Relacja z motocyklowej wyprawy po Ameryce Południowej „MS Chrobry – ostatni transatlantyk międzywojennej Polski”. Wiesława i Krzysztof Rudź wyruszyli w poszukiwaniu potomków emigrantów z Chrobrego, który swój ostatni pasażerski rejs odbył w 1939 roku. Czy udało im się przejechać całą zakładaną trasę i czy spotkali rodaków? O tym dowiecie się w obszernej relacji z podróży.
>>Blog Ludzie podróżują<<
Rutą tres – wciąż na południe
Jest początek lutego, a to w Patagonii dobry czas na podróżowanie, szczególnie na motocyklach. Jeśli się ma szczęście to można nawet uniknąć słynnego patagońskiego wiatru. My tego szczęścia jednak za wiele nie zaznaliśmy. Podczas przejazdu do Ushuaia wiało dużo i mocno. Bywały też okresy względnego spokoju, ale one były niestety w mniejszości. Mieliśmy za to szczęście do opadów. Ani razu w tym czasie nie zmoczyło nas. Kiedy ruszyliśmy z Camarones, małego sennego miasteczka nad Oceanem Atlantyckim, naszym celem było względnie szybko dotrzeć na sam koniec drogi numer 3 w Argentynie. Zajęło nam to 9 dni.
Po drodze staraliśmy się zobaczyć wszystkie interesujące miejsca. Pierwszym z nich był Park Skamieniałych Drzew. Aby tam dojechać zboczyliśmy z głównej drogi. Około 70 km szutrowego i trudnego szlaku pośród bezdroży zaprowadziło nas do tablicy informacyjnej parku „Monumento Natural Bosques Petrificados”, a następne kilkanaście kilometrów dalej do właściwego miejsca. Na sporej przestrzeni leżały ogromne skamieniałe drzewa. Pomimo że wyglądem do złudzenia przypominały drzewa, to jednak już nimi nie były. Zostawiliśmy motocykle koło budki strażników i spokojnie mogliśmy iść je podziwiać. Pofałdowany teren pokryty był w całości kawałkami skał. Erozja cały czas postępuje i zmienia tutejsze otoczenie. Zatrzymujemy się na pobliskim campingu na noc. Jesteśmy na nim sami, okolica jak z horrorów. Zdezelowane wraki furgonetek, klekocący wiatrak do pompowania wody i staruszek w budce pilnujący całego dobytku. Zapada zmrok, a my idziemy spać mając nadzieję na pobudkę rano…
Żyjemy, nic nas w nocy nie zjadło i nie ganiało z siekierą. Jedziemy dalej na południe. Pogoda ciągle dopisuje, pomimo wiejącego silnie wiatru. W tej części Argentyny cały czas musimy pamiętać o naszym małym zasięgu na jednym zbiorniku paliwa. Patagonia jest jednak rozległym pustkowiem. Przy każdym tankowaniu uzupełniamy też trzy karnistry z paliwem. Niestety bez nich daleko byśmy nie ujechali. Przejeżdżamy przez Puerto San Julian, zwiedzając szybko nabrzeże i okolicę. W sezonie można tu obejrzeć wieloryby i pingwiny.
Wykorzystujemy chwilowe osłabnięcie wiatru i jedziemy do następnego miasteczka Piedra Buena, gdzie zostajemy na noc. Dziś po raz pierwszy od wyruszenia z Montevideo decydujemy się na hotel. Znajdujemy fajne miejsce ze śniadaniem, a na dodatek właściciel pozwala nam postawić motocykle w swoim garażu. Decyzja o pozostaniu na noc w hotelu była strzałem w dziesiątkę, wreszcie mogliśmy się wyspać w normalnych łóżkach. Rano przy śniadaniu spotykamy dwóch Hiszpanów na BMW 1200 GS. Jadą z Ushuaia do Santiago de Chile. Wymieniamy się cennymi informacjami dotyczącymi trasy. Na swoją podróż mają „tylko” 5 tygodni. W takich momentach uświadamiamy sobie jak fajnie jest móc długo podróżować!
Wystawiamy nasze motocykle z garażu, gdzie bezpiecznie spędziły noc. Jedziemy na stacje zatankować paliwo. I tu jakoś tak zapominamy zapytać, jak daleko jest najbliższa stacja benzynowa. Mamy tylko jedną 5-litrową bańkę z paliwem w zapasie. Ten błąd w Patagonii może skończyć się przymusowym postojem na drodze z powodu braku paliwa. Tym razem, jak się okaże później, mamy trochę szczęścia. Dzieląc się jedną bańka na połowę udaje nam się dojechać do Rio Gallegos na styk. Odcinek pomiędzy naszym noclegiem, a Rio Gallegos to około 230 km. Na tej przestrzeni widzieliśmy tylko jedną opuszczoną i zamkniętą na cztery spusty restaurację. Zapytani przez nas kierowcy potwierdzili, że stacji z paliwem brak. A najbliższa jest w Rio Gallegos.
Dziś częściej niż w ostatnich dniach widzimy na poboczach stadka guanako. Czasem stoją na środku drogi, a kiedy się zbliżamy uciekają w pampę. Kilkakrotnie widzimy chyba potrącone, leżące martwe zwierzęta na poboczu. Czasem jest to struś nandu, czasem guanako.
Po odwiedzeniu kilku hoteli znajdujemy wreszcie taki, jaki nam pasuje. Właściwie w samym centrum, z zamykanym na noc parkingiem. Hotel Covadonga ma już 85 lat, jest parterowym budynkiem mającym chyba 18 pokoi. Na ścianach recepcji wiszą zdjęcia z początków jego historii. Fajny klimat lat, chyba z lat 40. czy 50. Rio Gallegos leży 2636 km od Buenos Aires. To największe miasto w prowincji Santa Cruz, ma 98 tysięcy mieszkańców. Po spędzeniu dwóch dni w tym spokojnym mieście ruszamy dalej na południe. Ruszamy to za dużo powiedziane. Chcieliśmy ruszyć, ale kłopoty z motocyklami zaczęły się od rana. Po zapakowaniu wszystkich sakiew i worków odkręcam kraniki z paliwem przy zbiornikach. Zanim zdążyliśmy ruszyć pod motorem pojawiają się krople benzyny. Nie jest dobrze, mamy jakiś problem z gaźnikiem i najprawdopodobniej z pływakiem zamykającym dopływ paliwa ze zbiornika. Pogoda jest jednak zbyt dobra, aby tracić czas na naprawę teraz. Robimy jazdę próbną i po stwierdzeniu, że w czasie jazdy wycieku paliwa nie ma, podejmujemy decyzję, że ruszamy dalej. Zajmiemy się tym później.
Kilkanaście kilometrów za miastem widzimy korek samochodów. Okazuje się, że trwa blokada drogi z powodu protestów miejscowej ludności. Wolno podjeżdżamy do przodu i z uśmiechem zostajemy przepuszczeni na drugą stronę blokady. To jest jednak przewaga motocykla nad samochodem w takich sytuacjach. Mijamy tablicę informacyjną, do Ushuaia pozostało 546 km. Godzinę później dojeżdżamy do granicy z Chile. Część Ziemi Ognistej należy do tego kraju i aby dostać się do najdalej na ziemi położonego miasta trzeba przejechać kawałek Chile. Odprawę robimy w miarę sprawnie, oddajemy czasowe pozwolenia wjazdu motocyklami do Argentyny, a dostajemy nowe chilijskie. Cała procedura nie trwa więcej niż 40 min. Odrobinę stresu przynosi nam kontrola SAG. To służby sanitarne, które sprawdzają czy nie przewozi się produktów roślinnych. Różne warzywa, owoce, olej itp. są objęte zakazem wwozu.
Dziś mamy urozmaicony dzień. Po przejechaniu około 50 km dojeżdżamy do Punta Delgada, a kawałek dalej do promu przez cieśninę Magellana. Mamy szczęście, bo prom stoi i wjeżdżamy na niego właściwie z marszu. Płacimy po 90 peso od motocykla i po 20 min. wjeżdżamy na Tierra del Fuego. Ziemia Ognista jest dziś dla nas łaskawa, mamy piękną pogodę i około 18 stopni. Jedziemy jeszcze ze 20 km asfaltem, tankujemy bardzo drogie chilijskie paliwo, a potem już szutrową drogą. Czasem mijamy ciężarówkę, za która unosi się tuman kurzu, ale właściwie można powiedzieć, że jesteśmy tu prawie sami. Na bokach drogi i na łąkach widać stada guanaku, niektóre stoją na drodze i trzeba uważać w czasie jazdy. Poza tym nawierzchnia usłana jest ogromną ilością kamieni. Małe, większe, ostre, nie ułatwiają jazdy. A widoki są niesamowite, niebo intensywnie błękitne, a pastwiska zielone.
Napawając się tym widokiem dojeżdżamy ponownie do granicy argentyńskiej. Ponownie przechodzimy procedurę ze zmiana papierów i tankujemy znacznie tańsze paliwo po drugiej stronie granicy. Mamy na dziś ochotę już skończyć jazdę, ale w Rio Grande jesteśmy umówieni na nocleg u coucha, więc siadamy na moto i jedziemy kolejne około 80 km do miasta. Może to zmęczenie dzisiejszym dniem, albo coś innego daje nam dziś w kość, bo na przedostatnim zakręcie mojej żonie ucieka koło na kamykach leżących na ziemi i motor kładzie się w efektownym obrocie na ziemię. Całe szczęście moja piękniejsza połowa w porę uskakuje, a gmol przejmuje większość uderzenia. Na szczęście nic poważnego się nie stało i wszyscy są cali. Tylko kilka siniaków i popękana szyba od motocykla. Będziemy myśleć o szkodach potem, a teraz pukamy do domu Gerardo. Czas na odpoczynek po intensywnym dniu.
Ushuaia – koniec ŚWIATA.
Atak na Ushuaia rozpoczęliśmy po dwóch dniach pobytu u Gerardo. Wcześnie rano, to znaczy koło 9… Około 20 km za miastem ponownie wjeżdżamy na drogę numer 3. Mijamy wielkie jezioro Lago Fangano, ma około 100 km długości i drugie sporo mniejsze Lago Escondido. Droga zaczyna wspinać się do góry, pogoda się psuje. Na kaskach pojawiają się krople, a w powietrzu unosi się gęsta mgła. Drzewa na poboczach są nienaturalnie powykręcane. Gałęzie czasem kształtem przypominają jakieś filmy grozy… Powoli zjeżdżamy w dół, przeciera się i już widzimy piękne zielone góry, ośnieżone szczyty i słońce. Wreszcie. Widoki są fantastyczne. To nagroda za wszystkie tysiące kilometrów przejechanych dotychczas, aby dotrzeć tutaj. Ushuaia mijamy na razie i jedziemy do parku narodowego Tierra del Fuego. W dniu dzisiejszym osiągniemy najbardziej na południe wysunięty punkt naszej wyprawy. Niżej drogą lądową już się nie da. Za miastem kończy się asfalt i wjeżdżamy na szuter.
Kilkunastokilometrowy odcinek prowadzi nas do bramy parku narodowego, a potem na ostatni 3079 km drogi numer 3. Jechaliśmy nią od samego Buenos Aires z niewielkimi przerwami. Park słynie z niezwykle silnych wiatrów, a w konsekwencji ze skarłowaciałej przyrody. Charakterystyczne dla tego krajobrazu są niskopienne buki patagońskie, które przeważnie są pochylone w jednym kierunku – najczęściej wiejących wiatrów. Po drodze mijamy też kilka lisków, które nie zagrożone przez nikogo spokojnie przechodzą przez drogę. Parkujemy pod samą tablicą informującą, że jesteśmy na końcu świata. Robimy pamiątkowe zdjęcia. Potem jeszcze mały spacer na platformę widokową, skąd rozpościera się wprost bajeczny widok. Wszystko w zasięgu wzroku i ręki, morze, góry, lasy, strumienie… KONIEC ŚWIATA.
Długa droga na północ…
Przez trzy dni cieszyliśmy oko wspaniałymi widokami. Zamieszkaliśmy w małym hotelu i codziennie chodziliśmy na miasto. Zastanawialiśmy się nad wyprawą na Antarktydę, niestety ceny tej przyjemności są kosmiczne. Na razie musi ona poczekać, może następnym razem, kto wie… Tym czasem wróciliśmy do Rio Grande i nadszedł czas na wymianę oleju i filtrów w naszych motocyklach. Mamy jeszcze z Polski wszystkie te rzeczy. Niestety nie mamy miejsca, aby to zrobić samemu, oddajemy zatem motocykle do warsztatu. Przy okazji mechanik ma sprawdzić mały problem z porannym zapalaniem motocykla i wymienić ring w gaźniku, bo wciąż nam cieknie paliwo. Z uwagi na to, że nie jest to zbyt popularny motocykl w Argentynie, szczególnie taki wiekowy. Daję w warsztacie serwisówkę, aby mogli się nią podeprzeć w czasie pracy. I to był błąd, ale nie uprzedzajmy faktów, bo o tym przekonam się dopiero za kilka dni. Na razie zadowoleni odpoczywamy, a motocykle się „naprawiają”.
Po odebraniu motocykli od mechanika ruszyliśmy w kierunku granicy z Chile. Odprawa poszła nam sprawnie, wiedzieliśmy już czego się spodziewać i w obawie przed konfiskatą produktów roślinnych zjedliśmy na granicy co się dało. Do Porvenir, małej miejscowości nad cieśniną Magellana dojeżdżamy malowniczą szutrową drogą. Duża jej część wiedzie wzdłuż wybrzeża. Cali w kurzu i piasku kierujemy się do malutkiego portu kilka kilometrów za miastem. Mamy szczęście, bo jedyny prom w dniu dzisiejszym odpływa za dwie godziny. Mamy czas na posiłek w knajpce pod nazwą „Patagonia”, a potem ustawiamy się w rosnącej z każdą chwilą kolejce na prom. Kupujemy bilety na przejazd po około 20 dolarów za motocykl + osobę. To dobra wiadomość, bo byliśmy przygotowani psychicznie na ponad trzy razy wyższą kwotę, takie mieliśmy informacje znalezione wcześniej w Internecie.
Prom jest całkowicie odkryty, mieści się na nim chyba pięć rzędów aut. Obsługa przypina motki pasami, a my idziemy ogrzać się do części pasażerskiej. Dosyć mocno ochłodziło się, ale jesteśmy w końcu na Ziemi Ognistej. Kiedy dopływamy do Punta Arenas jest już zupełnie ciemno. Przy wyjeździe z promu mam problem z odpaleniem motocykla… Znajdujemy mały hotel przy głównej drodze do miasta i zostajemy. Pomimo „średniowiecznych” warunków nie szukamy po ciemku dalej. Motocykle mają parking, ale my nie mamy ogrzewania w pokoju. Dostajemy za to dwa koce więcej.
Rano jadę do mechanika od BMW, który serwisuje motocykle tej marki dla firmy organizującej kilku i kilkunastodniowe objazdy po Patagonii. Niestety jest tak zawalony robotą, że wizyta kończy się tylko na rozmowie i paru radach praktycznych. Motocykl ciężko pali i dużo głośniej chodzi jak się rozgrzeje, jakoś dziwnie zbiegła się ta usterka z odbiorem motka od mechanika. Jednak jakoś nie ma na razie warunków na grzebanie w silniku. A po drugie ceny usług w Chile, szczególnie tak daleko na południu nie są małe.
Wyjeżdżamy dosyć późno, bo około 13. Dziś mamy w planie dojechać do Puerto Natales. Tankujemy paliwo na wylocie z miasta do pełna i do dodatkowych baniek. Bez nich nie mamy szans dojechać do kolejnej stacji benzynowej. Dzisiejszy dzień da się nam mocno we znaki, jest naprawdę zimno. Wiatr wzmógł się i nie odpuszcza nam ani trochę. W połowie drogi robimy przerwę chowając się do budki na przystanku autobusowym w szczerym polu. Zjadamy tuńczyka z puszki i trochę się rozgrzewamy. Patagonia nie jest jednak niedzielną wycieczką za miasto. Podczas przygotowań do podróży, jeszcze w Polsce wiele czytaliśmy o tym rejonie i wiedzieliśmy, czego się spodziewać. Jednak doświadczenie tego na własnej skórze jest czymś zupełnie innym, niż czytanie czy oglądanie filmów. Cali szczęśliwi znajdujemy tani hotelik, wciąż jest jeszcze zbyt zimno na szukanie kempingów.
Dziś robimy małą zmianę i jedziemy busem do Parku Torres del Paine. Przy okazji oglądamy granicę, którą jutro będziemy przekraczać pomiędzy Chile a Argentyną. Całe szczęście do granicy po chilijskiej stronie jest asfalt. Szutrowa droga wijąca się w parku narodowym, to wznosi się to opada, a pomiędzy odcinkami widzimy stada guanako. Pomimo słonecznej pogody wiatr jest dziś wyjątkowo siły. Porywy w pełnych momentach utrudniają nam utrzymanie się na nogach. Piękne słońce oświetla nagie szczyty skał, które mienią się różnokolorowymi refleksami.. Poszarpany szczyt Torres del Paine wygląda nader okazale, w kontraście z niebieską tonią lagun pomiędzy wzniesieniami jest jeszcze piękniejszy. Dzień, pomimo że bez motocykli, jest udany. Taka mała przerwa od nich utwierdza nas w przekonaniu, że to jednak świetny sposób na podróżowanie. Sami decydujemy wtedy gdzie i kiedy chcemy jechać.
I tak właśnie jest następnego dnia kiedy ponownie wjeżdżamy do Argentyny. Cieszy nas też znaczna różnica w cenie benzyny. Chile jest jednak zdecydowanie droższe niż Argentyna. A biorąc jeszcze pod uwagę możliwość wymiany zielonej waluty na peso po kursie „bludolar”, jest całkiem przyjemnie dla portfela. Granica w Cerro Castillo to malutka placówka. Cała odprawa po stronie argentyńskiej trwała chwilę, a pozwolenie wjazdu na motocykle wypisano nam odręcznie. Nie mają komputerów.
Jeszcze tylko kilkanaście kilometrów szutrem i byliśmy na słynnej w Argentynie „ruta 40”. Ciągnie się ona aż do samej granicy z Boliwią na północy, około 5000 km. W Tapi Aike gdzie miało być paliwo zastaliśmy zamknięte na kłódki dystrybutory. Całe szczęście, że mieliśmy przezornie zabrane bańki. Wlewamy ich zawartość i ruszamy dalej. Tego szczęścia nie ma spotkany szwedzki motocyklista na nowiutkim KTM, jednak jego większy zbiornik pozwala mu dojechać do kolejnej stacji. Przynajmniej tak twierdzi…
Lodowiec Perito Moreno
Po zmaganiach z rosnącym wiatrem mijamy Lago Argentino i dojeżdżamy do El Calafate. Rozbijamy namiot na campingu, a w nocy testujemy nasze śpiwory, pomimo tylko kilku stopni powyżej zera dały radę. Jeden dzień spędzamy na przeglądzie motocykli i próbie zdiagnozowania stuków dochodzących z silnika. Maszyna chodzi jakoś dziwnie głośniej, ale poza tym na razie nie ma z nią kłopotów. Mam podejrzenie, że coś jest nie tak z łańcuszkiem rozrządu... Mechanik w Rio Grande coś tam przy nim grzebał podczas przeglądu. Oczywiście czyszczenie i smarowanie łańcuchów i filtrów powietrza po szutrach jest również konieczne.
Następnego dnia ruszamy do Parku Narodowego Los Glaciares, około 60 km obejrzeć lodowiec Perito Moreno. Za wstęp płacimy po 130 peso, a motocykle i kaski spinamy linką, mając nadzieję, że będą tam kiedy wrócimy. W miarę jak się do niego zbliżamy, robi na nas coraz większe wrażenie. To wielkie pokłady lodu, wysokie na około 60 metrów i szerokie na ponad 5 kilometrów. Czoło lodowca jest bardzo postrzępione. Co jakiś czas słychać huk i grzmot pękających fragmentów lodu, którego duże bloki spadają do wody. Pogoda dziś idealna i w świetle słońca lód jest niebieski, błękitny. Na jego powierzchni widać refleksy światła.
Wzdłuż wyznaczonej trasy, wśród wzgórz parku, po przeciwległej stronie jeziora, obchodzimy czoło lodowca. Ukazuje nam się widok z różnych stron. W ciężkich ubraniach motocyklowych i podpinkach, które były nam potrzebne na przejazd, nie jest nam komfortowo i wygodnie. Ale uparcie idziemy przez kolejne punkty widokowe, aby Perito Moreno ukazał się nam w całej rozciągłości. Cała trasa widokowa spacerem zajęła nam 3 godziny. Między wejściem i wyjściem kursuje bus, który przewozi turystów. Wyjeżdżamy z parku, droga powrotna nie zajmuje nam więcej niż 45 minut. Robimy zakupy. Dziś w menu kolacyjnym jest: cordero i costeleta ancha, czyli argentyńskie przysmaki – baranina i wołowina.
W El Chalten oglądamy imponujący szczyt Fitz Roy. Naga skała, bardzo strzelista wyróżnia się w krajobrazie. Widać ją już wiele kilometrów przed miejscowością. Droga prowadzi poprzez puste ogromne i prawie płaskie przestrzenie. Przez około 250 km nie spotkaliśmy żadnej, chociażby pojedynczej budowli. El Chalten jest malutkie, parę uliczek, a na każdej w prawie każdym budyneczku hotel, hostel lub hosteria. Typowo turystyczne miejsce. My znajdujemy camping, są dwa w miasteczku. Wybieramy ten spokojniejszy i z mniejszą ilością ludzi. Relaks. Ciepło. Słońce grzeje dziś mocno. Każdego dnia jest coraz cieplej. Dookoła nas wysokie , a nawet bardzo wysokie skaliste góry, w oddali ośnieżone szczyty, a my na trawie i w otoczeniu niewysokich, karłowatych drzew – odpoczywamy.
Paliwowe kłopoty
Wczoraj wieczorem zatankowaliśmy oba motory i dodatkowo zakupiliśmy 10 litrów do baniaka. Na stacji dowiedzieliśmy się, że najbliższa stacja jest za jakieś 130 km, w Tres Lagos, także spokojnie damy radę i dojedziemy, dotankujemy i pojedziemy na camping do Gobernator Gregores. Niestety, jeszcze się nie nauczyliśmy, że w Argentynie, a szczególnie w Patagonii, nic nie jest oczywiste i pewne. Dojeżdżamy do Tres Lagos. Tuż przed wioską (bo dla nas to wiocha zabita dechami, a nie żadne miasteczko), zamknięta droga i objazd. Zjeżdżamy więc objazdem do wioski. Oczywiście cały czas kamienie i tarka na drodze. Asfalt się skończył. Motocykle tańczą na kamieniach. Wioska oczywiście także ma same drogi szutrowe, kamienie pryskają spod kół. Zero żywego ducha, jak to zwykle w Patagonii. W końcu wypatrujemy posterunek policji. Oficer przez okno krzyczy, że za 2 kilometry, zaraz na wjeździe do miasta jest stacja. Upewniamy się jeszcze u jednego miejscowego.
Tak. Stacja jest przed wjazdem do miasta. Przeoczyliśmy? Jakim cudem. A jednak. Tuż za objazdem jest skręt w lewo pod ostrym skosem. Tam jest mała, na dwa dystrybutory, stacja benzynowa. Podjeżdżamy. Na dystrybutorach kłódki. Można powiedzieć, że pajęczyny się już porobiły. Na dystrybutorze kartka – „no hay nafta”. Znaczy - benzyny nie ma. Wchodzimy do sklepu. Przemiła pani mówi, że dziś będzie. Ale nie wiadomo o której, a benzyna skończyła się w poniedziałek. Hmmm… a mamy środę. Ładnie. Zresztą i tak nie ma żadnej gwarancji, że dziś paliwo dowiozą. To siadamy i myślimy.
Zastanawiamy się, co robić. Po około dwudziestu minutach podjeżdża samochód. Para Argentyńczyków z Buenos Aires, na urlopie. Przemili. Z wyraźnym przepraszającym tonem, mówią, że paliwa trochę to oni mają, ale w baku, więc nie mają jak nam dać. Ale my jak zwykle jesteśmy przygotowani. Mamy wąż do paliwa. I wszystko byłoby dobrze, bo próbowaliśmy ze wszystkich sił i trochę paliwa nam naleciało do naszej bańki plastikowej, ale niestety zbyt niski poziom benzyny w samochodzie, z którego chcieliśmy spuścić, uniemożliwił to. Odpuściliśmy, żeby już nie męczyć argentyńskich turystów. Po godzinie przyjechali Francuzi w rozwalającym się busiku na argentyńskich numerach. Pytamy czy nie mają paliwa. Kierowca coś pokręcił głową, powyciągał mapy, zaczął liczyć, liczyć. W końcu znowu pokręcił głową, że niestety, nie może nam pomóc. Po kolejnych 30 minutach na stację podjechały z wielkim hukiem, niewielkim quadem, dwie nastolatki. Może miały z 15 lat. Coś tam pokiwały głową, że jest możliwe, żeby w mieście kupić. No to wracamy do tej wiochy, dziewczyny pokierowały nas do straży pożarnej. Nikogo nie ma. To znowu na posterunek. Wyjaśniamy, że potrzebujemy tylko 5 litrów (by dojechać do najbliższej stacji), niestety nie mają paliwa. Kurcze, ale na pewno ktoś ma w mieście – mówimy i czekamy na reakcję. Policjant podrapał się w głowę, wyciągnął książkę telefoniczną wioski, drukowane, cztery kartki A4. Dzwoni. Posterunek wygląda jakby żywcem wyciągnięty ze Stegny. Albo i jeszcze gorzej. W każdym razie dał nam namiar (w prawo i pierwsza w lewo), do gościa, który może nam sprzedać benzynę. Uradowani – jedziemy. Nestor to gość, który sprzedaje paliwo w Tres Lagos. To gość, który nie ma serca i za litr paliwa, zaśpiewał prawie trzy (TRZY!!!) razy więcej, niż na stacji. Na stacji po 7 peso, a on nam zaśpiewał 20 peso za litr. Nie mamy wyjścia. Mówimy mu, że to nieludzkie, płacimy 100 peso i ruszamy dalej.
Cueva de los Manos
Kolejne dni były próbą dla naszych motocykli i naszych umiejętności. Setki kilometrów patagońskich szutrów i porywistego wiatru. Miejscami obok drogi szutrowej widzimy fragmenty nowiutkiego asfaltu albo wyrównanego szutru pod asfalt. Wykorzystujemy te odcinki skrzętnie, chociaż dojazd do nich jest zagrodzony skarpami z ziemi i trudno się tam dostać. Jednego z popołudni dojeżdżamy do pięknie położonego kanionu, gdzie znajduje się Jaskinia Rąk. To malowidła odzwierciedlające widok dłoni na skale. Są ich setki, duże i małe. Jaskinia nie jest do końca jaskinią. Raczej dużym zagłębieniem w skale gdzie tysiące lat temu koczowały zamieszkujące tę okolice plemiona.
Kiedy zapada zmierzch, decydujemy się rozbić dziki obóz kilkanaście kilometrów dalej, pośród zupełnego pustkowia. We wzmagającym się wietrze rozbijamy namiot, zabezpieczamy motocykle przed przewróceniem, ustawiam je przodem do kierunku wiatru i idziemy spać. Do namiotu zabieram spory nóż myśliwski, na wszelki wypadek, kilkadziesiąt metrów od namiotu znalazłem padlinę guanaku, nadjedzoną przez jakieś drapieżniki…
Obudził nas lekki chłód przed wschodem słońca. Wiatr ucichł całkowicie, ale w nocy nawiało go przedsionka namiotu całkiem sporo. Rozpalamy ognisko, żeby się trochę rozgrzać i szykujemy się do dalszej drogi. Przed nami kolejne kilometry patagońskich bezdroży. Po dwóch godzinach dojeżdżamy do drogi numer 40, którą dojeżdżamy do małej miejscowości Perito Moreno. Zostajemy tu na dwie noce, korzystając z taniego kempingu i poprawiającej się pogody. Można powiedzieć, że jest wreszcie ciepło. Jednak ciągle nas gna do przodu i kręcimy się niespokojnie jeśli tylko lekko zaczynamy się nudzić. Zatem z przyjemnością jedziemy dalej. W miarę jak przesuwamy się dalej na północ, wyraźnie zmienia się krajobraz. Trochę przybywa traw, które wyraźnie czujemy podczas jazdy. To jest właśnie przewaga motocykla nad innym środkiem transportu. Widać wyraźnie więcej drzew i jakby pampa robi się bardziej żółto-zielona, a nie tylko wysuszona i zniszczona wiatrem.
Na noc zatrzymujemy się w Gobernator Costa, a na kolejną w Esquel. Przyjechaliśmy tu zobaczyć między innymi stary ekspres patagoński. Kolej nosi nazwę La Trochita i funkcjonuje od 1945 roku. Robi wrażenie. Ciuchcia na parę, w środku grzeje się wielki piec, pełen ognia. Para bucha. Wszystkie wagony drewniane, drewniane ściany, drewniana podłoga, w środku drewniane ławki. O 10.00 pociąg rusza na dwugodzinny tour. Po efektownym odjeździe kolejki, my ruszamy w stronę Trevelin. To osada założona przez Walijczyków. Walijczycy pod koniec XIX i w XX wieku zaczęli emigrować do Argentyny, a szczególnie do prowincji del Chubut, ponieważ chcieli zachować swoją odrębność kulturową od Anglików. Tak powstały miasta Puerto Madryn, Trelew, Rawson na wybrzeżu wschodnim, a na zachodzie prowincji del Chubut miasta Esquel oraz Trevelin. Trevelin oznacza po walijsku wioskę młynu (velin – młyn), albo może młyńska wioska. Jest zatem rzeczą oczywistą, że młyn musi być. Młyn, a jakże jest, zabytkowy, oglądamy go i oczom nie wierzymy. Obraz jak z bajki. Widok na przepiękną dolinę, młyn z kołem na wodę i wszystko funkcjonuje. Słuchamy opowieści o jego historii od wnuka założyciela, obecnego właściciela obiektu.
Na dziś jeszcze nie koniec atrakcji, odwiedzamy magiczne miejsce. To wodospady Nant y Fall. Wodospady mają w sobie coś tajemniczego, a jednocześnie spektakularnego. Ten położony jest na skraju wielkiej doliny, jadąc do niego mijamy urwiste skarpy. Co prawda otoczone drzewami, ale przez 3 kilometry widzimy jedynie czubki drzew, dolina jest naprawdę ogromna.
Wieczorem kilka poprawek przy motocyklach. Zniknął hamulec tylnego koła i odkręcił się korek od zbiorniczka wyrównawczego płynu chłodzącego. Ach, te szutry patagońskie, dają spory wycisk naszym motocyklom.
Zagubieni w Patagonii
Wyjechaliśmy z Esquel dobrze po 11.00. Widoki zrobiły się więcej niż piękne. Droga wymarzona, lekkie zakręty co jakiś czas, trochę pod górę, trochę z góry, dookoła góry, my na ponad 700 m nad poziomem morza. Jedziemy i kontemplujemy widoki. Postanowiliśmy jechać do Lago Puelo, bo dostaliśmy wiadomość, że są tu polscy księża i warto ich odwiedzić. Tak też robimy. Po krótkim szukaniu trafiamy do parafii Naszej Panienki Fatimskiej (Nuestra Seniora de Fatima). Odnajdujemy księdza, witamy go polskim „dzień dobry” i tak o to jesteśmy w Lago Puelo w parafii. Dostaliśmy pokoik i będziemy tu dziś nocować. Na krzakach dojrzewają jeżyny, dookoła piękne zielone wzgórza. W Lago Puelo jest jesień w pełni. Wody jeziora lodowcowego o tej samej nazwie są bardzo zimne, a dno widać na wiele metrów.
San Carlos de Bariloche to miasto niemieckich emigrantów, stare budynki z lat trzydziestych ubiegłego wieku są wykonane z drewna i kamieni. Nadaje to miastu taki tyrolski wygląd. Przez wiele lat Bariloche było uważane za przystań dla nazistowskich zbrodniarzy. My odstraszeni cenami w tym miejscu jedziemy kawałek dalej i rozbijamy się na kempingu w nieco tańszej okolicy, ale dziś jest specjalny dzień, 8 marca. Znajdujemy zatem „wypasiony” domek z salonem, garderobą i kuchnią, a dla naszych motocykli miejsce pod dachem zaraz obok. Mojej żonie należy się trochę „luksusu”, za dzielne znoszenie wszystkich niewygód tej podróży z okazji dnia Kobiet!
W urokliwym miasteczku odwiedzamy znaną nam wcześniej cukiernię „Mamusia”. Została założona kilkadziesiąt lat temu przez pana Zbigniewa Fularskiego, polskiego emigranta. Udaje mi się porozmawiać z panem Zbigniewem, niestety tylko przez telefon. Zdrowie i podeszły wiek nie pozwalają już mu wychodzić z domu. Bardzo cieszy się z naszej wizyty w jego cukierni, a my próbujemy czekoladki, które są rzeczywiście wyjątkowe. Już nigdzie potem nie jedliśmy podczas tej podróży równie smacznych.
Rano budzimy się z dziwnym uczuciem miękkości i ciepła. Powoli dochodzi do nas, to że nie śpimy dziś w namiocie, tylko mamy 70 metrów kwadratowych do dyspozycji. Wstajemy, robimy jajecznicę na cebulce i kaweczkę. Zaraz potem niestety proza życia przypomina nam i idziemy naprawiać motocykle. Na forum BMW F650 otrzymaliśmy kilka podpowiedzi, które chcemy wykorzystać przy naszych motorach. Ponownie zabieram się za hałasujący silnik, tym razem przekładam napinacze rozrządu z jednego do drugiego motoru. Po chwili jest już wszystko jasne. Błąd i przeoczenie mechanika w Rio Grande, przez ostatnie kilkanaście dni kosztowało nas sporo nerwów. Mechanik popełnił błąd źle montując napinacz w jednym z motocykli. Z tego powodu motor bardzo hałasował, dziwne że nic się więcej nie zepsuło. Błędnie zmontowany napinacz rozmontowuje, przekładam zakleszczone tłoczki, a w nich sprężynkę i zaworek kulkowy. Po całej tej operacji motocykl przestał stukać.
Jeden problem, miejmy nadziejęm mamy z głowy, nie musimy z tego powodu szukać serwisu w Mendozie czy wcześniej w Neuquen, tak jak planowaliśmy. Co prawda motocykl dalej ma problem z porannym zapalaniem, ale jest to innego rodzaju usterka, z którą będziemy musieli powalczyć w najbliższym czasie, bo na tym etapie po sprawdzeniu wszystkiego nie widzę żadnej usterki.
Pomiędzy wulkanami
Nie licząc pobytu na statku, jesteśmy już w podróży około 2 miesiące. Argentyna jest ogromna. Na mapie, którą kupiliśmy, na jednej stronie mamy jedną połowę, mniej więcej od Mar del Plata w dół, aż do Ushuaia, a na drugiej stronie fragment północnej części kraju. Byliśmy już na samym dole, w Ushuaia, a teraz jedziemy do góry, na północ, dziś przekroczyliśmy granicę stron mapy. Jesteśmy w Chos Malal. Miasto piękne, urokliwe, pośrodku miasta wielka góra. Podobno ma w nocy wiać. Na razie jednak ulokowaliśmy się na campingu. Obok nas spotkana wcześniej para Kanadyjczyków, podróżują od ponad 8 miesięcy. Rozmawiamy długo o naszych planach i przebytej drodze. Inspirują nas do lekkiej zmiany trasy na jutro.
Ruszamy znowu na szuter do parku El Tromen. Między dwoma wulkanami jedziemy raz szybciej, raz wolniej, droga wspinała się na wysokość ponad 2200 metrów nad poziomem morza. Po 50 kilometrach pięknych widoków, rozległych gór droga powoli zaczęła opadać w dół, zrobiło się dosyć stromo. Przekraczamy sporych rozmiarów strumień, a dookoła nas jest dziki i surowy krajobraz. Z rzadka tylko rosną wyschnięte kępki traw i krzaków. Wreszcie dojechaliśmy do Bardas Blancas, na małej i jedynej stacji zapytaliśmy o paliwo. A i owszem jest, ale nie z dystrybutora, tylko z beczki. Trochę obawiamy się o jego jakość i reakcję naszych gaźników, ale nie mamy innego wyjścia. Trochę przepłacamy, bo płacimy 12 peso za litr. Ale dobieramy tylko 10 litrów, po 5 na motor i ruszamy dalej. Po całym dniu i ponad 300 km trudnej drogi rozbijamy namiot w kanionie przed Malarque. Ale dziś nie dane nam było się porządnie wyspać. Pogoda zafundowała nam deszczowy test namiotu.
Najpierw na horyzoncie zaczęły pojawiać się pojedyncze błyski, jeszcze mieliśmy nadzieję, że burza przejdzie bokiem. Ale nie, jak tylko skończyłem przykrywać motocykle zaczęło się! Nawałnica trwała kilka godzin. Grzmoty i błyskawice falami przychodziły i odchodziły. Kiedy już myśleliśmy, że to koniec deszcz zalewał nasz namiot niezliczonymi litrami wody. Wielokrotnie wychodziłem z namiotu do przedsionka sprawdzać jak spisuje się tropik i czy nie podmywa nas woda spływająca z okolicznych gór. Ale na szczęście jakoś przetrwaliśmy i udało nam się zdrzemnąć kilka godzin nad ranem.
Kolejne kilka dni przyniosły nam między innymi rozwiązanie problemu z porannymi kłopotami z odpaleniem motocykla. Przenieśliśmy się na ten czas do centrum Malarque na miejski camping. Co prawda nie mieliśmy tam Internetu jak chcieliśmy, ale za to była woda i dostęp do prądu. Z poważnym zamiarem znalezienia przyczyny problemów z motocyklem zacząłem po kolei sprawdzać, rozbierać i czyścic jego elementy. Na pierwszy ogień poszła instalacja elektryczna i to był dobry trop. Po porównaniu świec i iskry na nic w obu motocyklach były, z tym że w jednym ledwie widoczna! Po rozebraniu fajek zapłonowych wyszła cała prawda. W środku jednej nie dało się wyjąć ani sprężynki, ani opornika. Całość była skorodowana i zielona. Elementy z mosiądzu straciły kontakt i nie było przejścia iskry. Motocykl chodził pewnie tylko dlatego, że ten model ma dwie świece na jeden cylinder. Wizyta w mieście i długie poszukiwania załatwiły jednak sprawę. Kupiłem najdroższą niestety, ale jedyną w mieście fajkę NGK i po zamontowaniu jej problem zniknął, mam nadzieję że na zawsze.
Wieczór przyniósł nam miłą niespodziankę. Para argentyńskich emerytów w camperze zaprosiła nas na asado. Było nam miło i jedliśmy smaczne mięso długo rozmawiając i ćwicząc nasz hiszpański. Zaskoczeniem jednak było dla nas pochodzenie owego mięsa. To była koza, a właściwie mała kózka. Wyśmienite mięso, umiejętnie przyrządzone przez fachowca. Przy każdej sposobności podczas późniejszej podróży szukaliśmy tego mięsa, tak nam zasmakowało.
Jedziemy w stronę Mendozy. Zaczęła się cywilizacja. Już od kilku dni było widać różnicę pomiędzy Patagonią, a tą częścią Argentyny. Przed Mendozą wjechaliśmy na prawdziwą dwupasmową autostradę. Zaczął się spory ruch i korki w mieście. Rejon ten słynie z produkcji podobno wyśmienitego wina. Oczywiście sprawdzamy to podczas naszego kilkudniowego pobytu w okolicy. Odwiedzamy kilka winnic, degustujemy wina z różnych źródeł, a raczej z kilku szczepów. Poznajemy historię produkcji tego trunku w tym rejonie. Poza tym kupujemy wyśmienity olej z oliwek rosnących wszędzie dookoła. Potem spaghetti gotowane na cempingu ma dużo lepszy smak. Na jednym z obchodów Mendozy i jej pięknych placów spotykamy ponownie naszych znajomych „Kanadyjczyków”, jaki ten świat mały! Wieczorem podczas pisania bloga spostrzegamy, że dziś mamy mały jubileusz – 100 dni w podróży. Jak ten czas leci. A przed nami kolejne dni, równie interesujące…
Infolinia(22) 487 55 85
Pn.-Pt. 8-19;So-Nd. 9-19
Autor: Etraveler.pl
Data publikacji: 30.04.2015 15:35
Liczba odwiedzin: 16515
Zapraszamy na relację Ani i Staśka Szloser ze zdobycia najwyższego szczytu Afryki oraz krótkiego pobytu w parkach narodowych i na Zanzibarze. »
Autor: Etraveler.pl
Data publikacji: 27.04.2015 13:30
Liczba odwiedzin: 11793
Jeszcze pół wieku temu Nepal był zamknięty dla wszystkich zwiedzających. W ostatnich dekadach zamienił się w Mekkę dla ludzi kochających góry, przyrodę i egzotyczną, azjatycką kulturę. »
Autor: Etraveler.pl
Data publikacji: 07.04.2015 08:39
Liczba odwiedzin: 172657
Australia oczarowuje! Ogromne przestrzenie, dzikie krajobrazy, przedziwne zwierzęta, które można spotkać tylko tam, ciekawa kultura, a do tego chyba najbardziej wyluzowani ludzie na świecie. »
Autor: Etraveler.pl
Data publikacji: 30.03.2015 08:27
Liczba odwiedzin: 200908
Ośmioosobowa grupa studentów z Rzeszowa i okolic lubi udowadniać, że chcieć równa się móc. Wierni tej idei co roku wyruszają w podróż leciwym busem z 1988 r. Na koncie mają już cztery wyprawy, a teraz przygotowują się do następnej. Tym razem celem są Stany Zjednoczone, które zamierzają przejechać wzdłuż i wszerz w trakcie dwumiesięcznej eskapady. »
Tagi: patronat medialny, ameryka północna, stany zjednoczone
Autor: Źródło: materiały promocyjne
Data publikacji: 25.03.2015 09:20
Liczba odwiedzin: 8200
Festiwal Podróżniczy im. Olgierda Budrewicza Równoleżnik Zero, który odbędzie się w dniach 9-11 kwietnia 2015 r. w Mediatece (Pl. Teatralny 5) i Bibliotece Turystycznej (ul.Szewska 78) to wydarzenie skierowane do osób pragnących poczuć klimat podróżowania oraz wspaniała okazja do spotkania z podróżnikami i autorami książek. Tegoroczna edycja będzie poświęcona krajom Ameryki Północnej i Środkowej. »
Autor: Etraveler.pl
Data publikacji: 02.03.2015 10:11
Liczba odwiedzin: 7177
Pięcioletnia podróż Pawła Kilena w poszukiwaniu przygody i spełnienia marzeń. Z lekkim zarysem planu i z bardzo małym budżetem. Udowadnia wszystkim, a przede wszystkim sobie, że powiedzenie „Chcieć, to móc” nie jest fikcją. »
Autor: Etraveler.pl
Data publikacji: 26.09.2014 12:38
Liczba odwiedzin: 36358
„Nigdzie indziej na świecie nie ma tylu Niemców, którzy mówią po hiszpańsku i czczą bohatera narodowego o nazwisku O’Higgins”. Właśnie ta, zasłyszana wieki temu opinia na temat Chile pchnęła moje zainteresowania w kierunku owego chudego jak patyk kraju. Choć od tamtego czasu minęło już wiele lat, ciekawość pozostała, ale decyzja o wyjeździe zapadła dopiero niedawno. »
Tagi: patronat medialny, ameryka południowa, chile, patagonia
Autor: Etraveler.pl
Data publikacji: 25.09.2014 10:24
Liczba odwiedzin: 9051
Książka Michała Zielińskiego to osobisty zapis wrażeń z wyprawy do jednego z najmniej uczęszczanych rejonów świata – południowoamerykańskiej selvy, czyli dżungli. »
Tagi: patronat medialny
Autor: Etraveler.pl
Data publikacji: 19.09.2014 09:47
Liczba odwiedzin: 11330
Karolina i Bartek, para młodych inżynierów z Krakowa i autorów bloga Kurs na Wschód, wkrótce rusza w kolejną podróż. Tym razem zamierzają odwiedzić Indonezję, przyjmując za cel nie tylko relaks pod palmami, ale także zebranie sporej ilości materiału reporterskiego, który ma czytelnikom ich bloga pokazać azjatycki kraj od podszewki. Karolina i Bartek obierają kurs na Indonezję! »
Tagi: patronat medialny, azja, indonezja
Autor: Etraveler.pl
Data publikacji: 01.08.2014 16:09
Liczba odwiedzin: 8745
Czy można pokonać pieszo dystans 8000 km w ciągu 8 miesięcy, samotnie, bez większego wsparcia z zewnątrz, mierząc się z różnorodnymi warunkami klimatycznymi oraz terenowymi? Można, trzeba mieć tylko jasno określony cel. A taki z pewnością przyświeca Jakubowi Mudzie, który wraz z początkiem stycznia 2015 roku wybiera się w pieszą wyprawę 8000 km Across Canada, od wybrzeża Pacyfiku aż po Atlantyk. »
Tagi: patronat medialny, ameryka północna, kanada
Autor: Anna Kaca
Data publikacji: 16.07.2014 11:07
Liczba odwiedzin: 10673
W tegoroczne wakacje razem z moim czworonogiem pokonam pieszo 800 km, promując adopcje psów aktywnych. Od Karkonoszy po Bieszczady będę prezentować ludziom dwa bardzo aktywne psy, które od wielu lat nie potrafią znaleźć domu. Pokaże również, że wakacje można spędzać ze swoim czworonogiem w fajny dla obu stron sposób. »
Tagi: patronat medialny
Autor: Archeolodzy w podróży
Data publikacji: 11.07.2014 12:45
Liczba odwiedzin: 8142
Minął ponad rok, odkąd grupa archeologów i jeden grafik zdecydowali się na podróż swojego życia, odwiesiła na jakiś czas pracę i studia i wyruszyła do Rosji. Teraz, projekt „Archeolodzy w Podróży” odżywa – w nieco zmienionym składzie (więcej info tutaj: http://archeolodzywpodrozy.blogspot.com/p/o-nas.html) ruszamy tym razem na północ! »
Tagi: europa, norwegia, skandynawia, patronat medialny
Autor: Tomasz Korgol
Data publikacji: 01.07.2014 11:07
Liczba odwiedzin: 10093
Celem mojej najbliższej wyprawy jest Nepal. Trasa wiedzie z Wrocławia przez Węgry, Bułgarię, Rumunię, Turcję, Gruzję, Armenię, Irak (Kurdystan), Iran, Pakistan, Indie, Nepal. Łącznie 15 tysięcy kilometrów, samotnie, autostopem. Wyprawa jest częścią projektu pod nazwą ,,Z uśmiechem na (Bliski) Wschód”. »
Tagi: patronat medialny, azja, indie, nepal
Autor: Etraveler.pl
Data publikacji: 30.05.2014 11:39
Liczba odwiedzin: 6713
W trakcie minionego I Festiwalu Podróżniczego Klubu Szalonego Podróżnika w Środzie Wielkopolskiej, któremu patronował między innymi portal Etraveler.pl, słuchacze mieli okazję nie tylko przenieść się w odległe i niezwykle różnorodne części świata, ale i dostali spory zastrzyk inspiracji, po którym na pewno niełatwo będzie wysiedzieć w domu. »
Tagi: europa, polska, patronat medialny
Autor: Łukasz Kraka-Ćwikliński
Data publikacji: 26.05.2014 16:34
Liczba odwiedzin: 8698
Wyprawa przez drugą co do wielkości pustynię na świecie zbliża się wielkimi krokami. Do jej rozpoczęcia zostały niespełna dwa miesiące, co sprawia, że jest to dobry moment, by przypomnieć zainteresowanym, na czym polega jej wyjątkowość. »
Tagi: azja, mongolia, gobi, patronat medialny
Autor: Etraveler.pl
Data publikacji: 26.05.2014 15:10
Liczba odwiedzin: 6749
Już w najbliższy piątek (30.05.) rusza w Lublinie Festiwal Podróżniczy u Przyrodników. W programie znalazły się slajdowiska z całego świata: Kolumbia, Antarktyda, Portugalia, Niemcy, Słowenia, Chorwacja) oraz z Polski (Opolszczyzna i Białowieski Park Narodowy). Ideą Festiwalu jest ukazanie piękna i bogactwa przyrody w skrajnie różnych rejonach świata. »
Autor: BusTrip into the Wild
Data publikacji: 12.05.2014 09:20
Liczba odwiedzin: 67182
Jak opisać w kilku słowach projekt BusTrip Into The Wild? 26-letni volkswagen T3, siedmioro podróżników i 12 krajów, które chcemy odwiedzić w trzy tygodnie, jak najmniejszym kosztem. »
Tagi: patronat medialny, europa
Autor: Etraveler.pl
Data publikacji: 28.04.2014 10:02
Liczba odwiedzin: 176607
Już 23 i 24 maja rusza w Środzie Wielkopolskiej pierwszy Festiwal Podróżniczy organizowany przez Klub Szalonego Podróżnika. Dwa dni festiwalowe będą składać się z prezentacji prelegentów o „Statuetkę Klubu Szalonego Podróżnika” za najlepszą prezentację podróżniczą, prezentacji filmów oraz relacji podróżniczych zaproszonych gości specjalnych. Poza tym na każdego z uczestników czekają liczne konkursy i atrakcje festiwalowe. »
Autor: Joanna Maślankowska i Adam Wnuk
Data publikacji: 15.04.2014 11:35
Liczba odwiedzin: 8061
1 miesiąc, 2 autostopowiczów i 4 żywioły do pokonania. Podczas miesięcznej wyprawy zasmakujemy dań gotowanych w rozgrzanej ziemi, wykąpiemy się w najwspanialszych wodospadach Europy, staniemy na skraju dwóch ogromnych płyt tektonicznych jednocześnie i (mam nadzieję) nie zostaniemy porwani razem z namiotem przez niezwykle silne wiatry. Wszystko to z dobytkiem na plecach i wyciągniętym w górę kciukiem. »
Tagi: patronat medialny, europa, islandia
Autor: Etraveler.pl
Data publikacji: 21.03.2014 14:44
Liczba odwiedzin: 281286
24 maja 2014 r. w Ośrodku Kultury w Środzie Wielkopolskiej w ramach Średzkich Sejmików Kultury 2014 odbędzie się I Festiwal Podróżniczy zorganizowany przez poznański Klub Szalonego Podróżnika. W ramach Festiwalu przewidziane są przede wszystkim prelekcje podróżnicze, slajdowiska, dyskusje i spotkania z podróżnikami. Prelegenci przedstawią swoje dotychczasowe podróże po różnych regionach świata i opowiedzą związane z nimi historie, przygody i wrażenia. »
Autor: Etraveler.pl
Data publikacji: 30.04.2015 15:35
Liczba odwiedzin: 16515
Zapraszamy na relację Ani i Staśka Szloser ze zdobycia najwyższego szczytu Afryki oraz krótkiego pobytu w parkach narodowych i na Zanzibarze. »
Autor: Etraveler.pl
Data publikacji: 27.04.2015 13:30
Liczba odwiedzin: 11793
Jeszcze pół wieku temu Nepal był zamknięty dla wszystkich zwiedzających. W ostatnich dekadach zamienił się w Mekkę dla ludzi kochających góry, przyrodę i egzotyczną, azjatycką kulturę. »
Powered by Webspiro.