Dziś jest 12.02.2025
Imieniny obchodzą Eulalia, Nora, Modest, Aleksy
Autor: Joanna Lisowska
Data publikacji: 06.12.2011 13:27
Liczba odwiedzin: 9148
Tagi: ameryka południowa, peru, lima, kanion colca, arequipa, puno, uros, tititaca, cuzco, machu picchu, boca manu, paracas, caraz, llanganuco, relacje, joanna lisowska
O świcie przekroczyliśmy granicę w Tacna. Podróż zorganizowało nam sprawnie biuro transportowe, pomagając nawet w załatwieniu formalności na granicy. Początkowo surowe widoki szarawych wzgórz otaczających okolice, z czasem stawały się coraz bardziej zielone i zabudowane ciekawszą architekturą. Pierwsza na naszej drodze była Arequipa – białe miasto zbudowane z kamieni wulkanicznych, z okazałym wulkanem El Misti w tle, widocznym z każdego punktu miasta. Arequipa miała stanowić dla nas punkt wypadowy do najgłębszego kanionu świata – Kanionu Colca.
Fot. Joanna Lisowska
Peru okazało się idealnym krajem dla niezbyt zasobnego portfela, chociażby ze względu na tanie posiłki – na każdym kroku można kupić menu al dia (menu dnia) za 2,5 – 5 soli. 1 sol w tym czasie równał się z jedną złotówką, co ułatwiało przeliczanie. W miasteczku wypoczęliśmy, w międzyczasie poznając nowe smaki kulinarne. Nowością były potrawy z lamy. Nabierając sił, przygotowaliśmy się na trudny trzydniowy trekking w dół kanionu. Egzotyczna wycieczka kosztowała nas zaledwie 170 zł na głowę, przy czym już o nic nie musieliśmy się martwić. Jedynie, co musieliśmy zrobić, to znieść trud szlaku i ciężkiego bagażu, które spoczęły na naszych plecach.
Kanion Colca
O świcie spod hostelu zabrał nas autobus wypchany młodymi ludźmi chyba ze wszystkich krańców świata. Po paru godzinach stanęliśmy nad kanionem w Cruz del Condor przy punkcie widokowym, z którego było widać dno kanionu i latające o tej porze nad głowami gapiów piękne, ogromne kondory.
Po pokrzepiającym śniadaniu w miasteczku Cabanaconde, rozpoczęliśmy mozolne schodzenie w dół kanionu. Na nowo zlani potem, z okryciami głowy, które miały chronić przed żarem lejącym się z nieba, podziwiając górskie pejzaże, dreptaliśmy powoli z osobistym przewodnikiem Pablem, słuchając różnych peruwiańskich opowieści i ciekawostek. Po czterech godzinach męczarni, gdy nogi odmawiały nam posłuszeństwa, a stopy – jak nam się wydawało – odparzały się w przyciasnych traperach, dotarliśmy do pierwszego mostu zarzuconego nad rzeką Colca. Po schłodzeniu się w rzecznej bryzie, pokonaliśmy jeszcze tylko jeden stromy odcinek i trafiliśmy do wioski, w której byliśmy praktycznie jedynymi turystami. Rozlokowaliśmy się w dwuosobowej chatce, wzięliśmy prysznic w bambusowej kabinie na świeżym powietrzu i dzień uwieńczyliśmy pyszną dwudaniową kolacją przygotowaną przez Peruwiankę, u której mieszkaliśmy.
Drugiego dnia wyprawy przemierzaliśmy dno kanionu. Po drodze mijaliśmy tubylców obładowanych od stóp do głów różnościami z ich pól uprawnych: owocami, żytem i warzywami. Czasami gnali przed sobą równie objuczone we wszystko osiołki. Mijając egzotyczną roślinność, w błogiej atmosferze dotarliśmy do oazy zwanej Oasis Palimto. Tu przyszło nam spędzić kolejną noc. Miejsce wyglądało jak z prospektów firm turystycznych oferujących wakacje w kurortach spa. Mieliśmy spać w bambusowej chacie, jeść pod bambusową wiatą, korzystać z bambusowej toalety, a tymczasem chłodziliśmy się w lazurowo-niebieskim basenie wśród ogromnych skał i pięknych palm. Ostatni dzień wydawał się nie mieć końca. Czekało nas trudne strome podejście na szczyt kanionu. Już nawet nie pamiętam, kiedy byłam tak zmęczona. Kanion Colca dał nam nieźle w kość, ale satysfakcja z pokonania własnych słabości była ogromna. Na tych, którzy opadali z sił, zawsze w gotowości czekały muły.
Puno
Z Arequipy rozklekotanym autobusem dojechaliśmy do kolejnej destynacji – Puno nad jeziorem Titicaca, miejsca słynącego ze sztucznie utworzonych wysp pływających po tym najwyżej na świecie położonym akwenie wodnym. Miasteczko wydawało się niedokończone, jakby zbudowane z pudełek od zapałek, bez dachów. Natomiast centrum Puno stanowiły urokliwe wąskie uliczki z kolonialnymi placykami Plaza Major i Plaza de Armas, gdzie przez całą dobę tętniło życie. Puno tonęło w odgłosach pędzących uliczkami samochodów, rozkwitało muzyką tutejszych orkiestr i barwnymi strojami maluczkich tubylców. Byliśmy świadkami hucznych obchodów rozpoczęcia roku szkolnego. Tu też umówieni byliśmy z kolegą z Limy – Peruwiańczykiem również poznanym przez serwis Hospitality Club. Planowaliśmy spędzić razem trochę czasu. Jeszcze przebywając w Polsce, nawiązałam z nim kontakt, pod jego „okiem” szlifowałam język i zdobywałam potrzebne informacje o Peru. Gdy dotarł do nas następnego dnia, razem zorganizowaliśmy sobie wycieczkę na słynne wyspy Uros.
Magia i surrealizm tego miejsca zadziwiały. Stanięcie na trzcinowej wyspie-tratwie uginającej się od każdego kroku, spalone od słońca policzki dorosłych jak i pucułowatych dzieci, kolorowe wyroby, które sprzedawali na maleńkich straganach przed własnymi chatami, wzbudzały nieopisane wrażenia. W Puno delektowaliśmy się regionalnym trunkami (głównie słynnym pisco sour), objadaliśmy się kurczakiem z grilla (dostępnym na każdym rogu i podawanym z frytkami i sałatką oraz kolorową oranżadą), próbowaliśmy dziwnych słodkości, których nie mieliśmy okazji wcześniej spróbować. Korzystaliśmy z usług rowerowych riksz obwożących prawie darmo po mieście. W końcu ruszyliśmy w dalszą drogę.
Cuzco
Kolejnym punktem na mapie było Cuzco i jego atrakcje. W dawnym królestwie Inków przyroda wydała się bardziej soczysta i żywa. Domki również wyglądały na bardziej kolorowe, a z czerwonymi dachówkami prezentowały się wyjątkowo urokliwie. Kolonialne budownictwo, każda uliczka i budynek mające swoją historię i niejedną tajemnicę rozkochiwały w sobie każdego, kto tu przybył. My zdecydowaliśmy się na wykupienie dwóch wypraw: pięciodniowego Salkantay Trek do Machu Picchu oraz w dżunglowe rejony rzeki Manu. Mimo że noga Krzyśka zdała test podczas trudnego trekkingu w dół kanionu Colca, obawialiśmy się trudniejszej trasy do Machu Picchu. Uznaliśmy jednak, że zawsze możemy pozwolić sobie na osiołka, na którym mógłby jechać w awaryjnej sytuacji. Ruszyliśmy...
Salkantay Trek
Każdy dzień dostarczał nowych wrażeń estetycznych i emocjonalnych. Musieliśmy pokonać osłabienie potęgowane zwiększającą się wysokością terenu i zmęczenie wielokilometrowym marszem. Szliśmy szutrową drogą bądź łąkami i oczywiście kontemplowaliśmy przyrodę: zielone wzgórza wyłaniające się zza chmur, surowe góry z oblodzonymi szczytami. Nad głowami latały kolibry, a co krok wyrastał nam przed oczyma egzotyczny kwiat. „Załoga” wyprawy niosła na osłach nasze bagaże, prowiant i przygotowywała pod gołym niebem dwudaniowe syte posiłki. Ostatkiem sił dotarliśmy do pierwszego campingu. W zasadzie każdego dnia spaliśmy pod namiotem. Codzienność wiązała się z powtarzającym się rytuałem: pobudka o świcie, kubek gorącej mate de coca (herbaty z liści koki), ciepłe śniadanie, trekking, przerwa na obiad, znowu marsz aż do kolejnego campingu i kolacji.
Poranek drugiego dnia powitał nas widokiem groźnej śnieżnej góry Salkantay, pod którą spaliśmy, a od której nazwę wziął szlak. Chłód wyczuwalny był podczas spania. Trasa tym razem stanowiła sinusoidę, raz pnąc się w górę, raz opadając w dół. Zregenerowane po nocy siły pozwoliły na osiągnięcie najwyższego szczytu szlaku tuż przed majestatyczną górą. Później górskie krajobrazy przeszły w coraz bardziej dżunglowe. Jeszcze tylko pożywny lunch, krótka drzemka na polanie i ostatnie godziny w tropikach. Pod wieczór dotarliśmy obolali na kolejny camping. Namioty były już rozstawione, a z kuchni pod drewnianą wiatą dochodziły aromatyczne zapachy kolacji. Kolejny dzień trekkingu odbywał się wśród lasów deszczowych. Szliśmy i szliśmy, co chwilę podziwiając nową roślinność, słuchając ciekawostek sympatycznego przewodnika, z którym szybko się zaprzyjaźniliśmy.
Pobudka pod Salkantay. Fot. Joanna Lisowska
Gdy dotarliśmy do bardziej cywilizowanej wioski La Playa, po obiedzie czekał nas transport busem do kolejnego campingu. Dodatkową ulgę stanowił relaks w basenowym kompleksie. Za aquas calientes płaciliśmy z własnej kieszeni, ale było to zaledwie 10 zł. Było warto! Takiego luksusu dawno nie zaznaliśmy. Wiele mniejszych czy większych basenów z wodą o różnej temperaturze wyrytych w skałach czy po środku egzotycznie zielonego terenu z palmami mango i wodospadami spadającymi z wysokich gór wydawało się złudzeniem. Gdy ręce już rozmiękały z nadmiaru ciepła, wróciliśmy na równie sympatyczny wieczór umilany koncertem wiejskich grajków i szaleństwem udomowionej małpki kapucynki skaczącej po naszych głowach.
Czwartego dnia nasze nogi były już zahartowane i bez trudu pokonywały kolejne kilometry. Podłoże tym razem było płaskie, co nie oznaczało, że dużo łatwiejsze. Idąc szlakiem wzdłuż rwącej rzeki z widokiem na odległe góry Machu Picchu i Wayna Picchu, mijaliśmy a to wodospady, nad którymi tworzyły się piękne tęcze, a to zielone gaje z pięknymi willami, czy domostwa peruwiańskich staruszków sprzedających ze swego poletka banany czy owoce przypominające pomidory. W Hydrotechnica czekał nas obiad i ostatni już wysiłek po niekończących się torach prowadzących do Aquas Calientes, skąd wyruszały docelowe wyprawy na Machu Picchu. Ból kolan coraz bardziej doskwierał i coś niedobrego zaczęło się dziać w naszych żołądkach. W końcu dotarliśmy do miasteczka, lecz jego zwiedzanie zakończyło się dla nas jedynie na wstępnym rzuceniu okiem, bo kolejne godziny przyszło nam spędzić w toalecie. Razem z inną parą na dobre zatruliśmy się i istniało ryzyko, że następnego dnia nie wyruszymy o świcie na podbój Zaginionego Miasta.
Mimo, a może wbrew osłabieniu, o świcie, z liczną grupą innych turystów, dotarliśmy do bram Machu Picchu. Po krótkiej historii o miejscu przekazanej przez naszego przewodnika, każdy na własną rękę delektował się pejzażami. Nie miałam już siły, ale zdecydowałam się na wejście na Wayna Picchu, skąd rozpościerał się widok z lotu ptaka na Machu Picchu. Miejsce opuściliśmy w późnych godzinach popołudniowych, by zdążyć na pociąg w kierunku Cuzco.
W Cuzco czując się jak we własnym domu, daliśmy sobie parę dni na odpoczynek i załatwienie paru spraw. Najważniejsze okazały się telefony do bliskich, odwiedzenie pralni, drobne zakupy, salon fryzjerski, gdzie Krzyśkowi przypadkowo zmieniono image i degustacja słynnej świnki morskiej. To ostatnie tylko w połączeniu z peruwiańskim pisco sour.
Potem pozostało nam organizować kolejną wyprawę, tym razem do dżungli. Ten „rarytas” kosztował nas już trochę więcej peruwiańskiej waluty, jednak nie darowalibyśmy sobie, gdybyśmy nie zobaczyli choć fragmentu słynnej Amazonki. Podróż w głębsze rejony dżungli trwała dwa dni, podczas których odwiedziliśmy: miasteczko słynące z odwiedzin Jana Pawła II w latach osiemdziesiątych, starodawne naziemne nagrobki w wiosce Ninamarca czy widok z lotu ptaka na dżunglę u bram wejściowych do Parku Narodowego Manu.
Park Narodowy Manu
Po nocy spędzonej w wilgotnym klimacie, okryci moskitierą ruszyliśmy na podbój Manu. Pędząc obładowanym bagażami jeepem, wąską drogą wśród zarośli, dotarliśmy do rzeki, którą kolejne dwa dni płynęliśmy do bazy w Otorongo. Rwąca rzeka pchała motorówkę swoimi wirami, wśród otaczającej nas egzotyki wypatrywaliśmy przez lornetki dzikich zwierząt, doświadczając na własnej skórze, czym właściwie jest ulewa w lasach deszczowych. Udało nam się dojrzeć różne gatunki małp skaczące po drzewach, przedziwne ptaki szybujące nad głowami lub przesiadujące na brzegu (w tym tukana i skrzeczące papugi), żółwie, czarne i białe kajmany.
Pierwsza noc w „prawdziwej” dżungli zastała nas w stolicy regionu – Boca Manu. Miejsce wydawało się najbardziej cywilizowane ze wszystkich widzianych do tej pory. Były tu sklepy, ładna szkoła, boiska dla dzieciaków, a nawet elektryczność działająca przez trzy godziny w ciągu dnia. Największy zarobek mężczyźni zdobywali tu przez ręcznie robione, solidne łodzie napędzane silnikiem. Odgłos pił mechanicznych dochodził nas na każdym kroku. Każda chata w dżungli miała swoje małe tajemnice, lecz przybycie do takich miejsc wiązało się ze standardowymi zwyczajami wycieczkowymi. Zwiedzaliśmy okolice słuchając opowieści sympatycznego przewodnika, zajadaliśmy się pysznościami serwowanymi trzy razy dziennie przez małomównego kucharza i odbywaliśmy najdziwniejsze wyprawy w głąb lasów deszczowych.
W Otorongo przyszło nam spędzić trzy doby. Za dnia dopływaliśmy do różnych wiosek bardziej lub mniej cywilizowanych. Spacerując przez wiejskie posiadłości, jedynie w towarzystwie odgłosów natury, poznawaliśmy normalny tryb życia autochtonów, smakowaliśmy piwa domowego wyrobu nazywanego chichą, z przerażeniem
obserwowaliśmy zabawę w „berka” tutejszych dzieciaków ganiających się po najwyższych konarach drzew, podziwialiśmy ręczne artystyczne wyroby na sprzedaż (korale, torby, łuki i strzały), podejmowaliśmy się prób rozpalenia z Indianami ognia za pomocą dwóch patyków, strzelaliśmy z łuku i w nietypowy sposób raczyliśmy się tabaką.
Las też nie pozostawał nam obojętny. Przedzieraliśmy się przez gąszcz, za drogowskaz służyły nam ślady dzikich świń, poznawaliśmy różne gatunki mrówek, pająków czy innych przedziwnych robaków, urządzaliśmy sobie zawody wspinaczki po lianach zrzuconych z niebywale wysokich drzew, degustowaliśmy miętowy smak termitów, „polowaliśmy” z lornetką na ogromne nutrie i łowiliśmy piranie.
Nocą przewodnik ciągnął nas w dżunglę na pełen wrażeń „night walking”. Zaopatrzeni w czołowe latarki, szczelnie opatuleni, w wysokich kaloszach, dreptaliśmy, nasłuchując dziwnych odgłosów natury. Postawione w głębi dżungli platformy stanowiły dobry widok na mniejsze oczka wodne, w odmętach których kryły się ospałe żółwie i krokodyle. Fernando opowiadał nam niestworzone historie o wcześniejszych grupach wycieczkowych, którym przyszło się spotkać oko w oko z jaguarem czy krokodylem. Niestety spotkanie z tym ostatnim dla jednego z turystów zakończyło się to tragicznie. Gdy nad dżunglą pojawiał się zmrok, podziwialiśmy grę kolorów pięknie rozświetlonego nieba i na siłę zasypialiśmy przy ćmiącym płomieniu świeczki. Innego światła tu nie było. Dni w buszu mijały leniwie, ospale (prawdopodobnie z powodu dużej dawki świeżego powietrza), apetycznie (bo z niewiadomego powodu byliśmy nieustająco głodni), ale z ciągłą adrenaliną.
Rejon Manu pożegnał nas poranną mgłą, podczas której wracaliśmy tą samą drogą, którą tu dotarliśmy. Dwa dni na rzece uwieńczone zostały gorącą kąpielą w naturalnych źródłach wypływających z gąszczy wśród ostrych skał oraz wiejskim jarmarkiem, tuż przed Cuzco, na którym sprzedawano dosłownie wszystko. Nadszedł czas rozstania z kolejnymi podróżnikami, do których zdążyliśmy się też przywiązać. Ostatnie dni na klimatycznych ulicach dawnej stolicy Peru, na których co chwilę natykaliśmy się na poznanych wcześniej ludzi – przewodników czy innych „plecakowiczów” i już pędziliśmy w kierunku wybrzeża.
Islas Ballestas
Nie mieliśmy w planach Ekwadoru, a tym bardziej słynnych Wysp Galapagos, więc postanowiliśmy zobaczyć ich uboższą wersję po stronie peruwiańskiej. Tak zostały okrzyknięte Islas Ballestas, wyspy położone niedaleko Limy – stolicy Peru. Po kilkunastogodzinnej podróży autobusem obawialiśmy się jedynie przystanku na Panamericanie, która nie cieszy się dobrą sławą. Na miejscu okazało się, że strach ma wielkie oczy, nie było żadnej sytuacji, którą moglibyśmy choć w najmniejszym stopniu nazwać niebezpieczną, ale czujności nigdy dosyć.
Taksówka zawiozła nas do nadmorskiego kurortu Paracas, skąd organizowano kilkugodzinne rejsy na słynne wyspy i wycieczki do Parku Narodowego Paracas. Zapach oceanu był rześką odmianą w stosunku do ostatnich miesięcy tułaczki. Na plażowanie jednak nie było czasu. W recepcji nowego hostelu przypadkowo poznaliśmy samotnie podróżującego Polaka, który przyłączył się do nas na parę kolejnych dni. Żywiołowość chłopaka udzielała się także nam i przy okazji zjednywała każdego podróżnika spotkanego na drodze.
Podczas gdy nowy znajomy objeżdżał wybrzeże z deską surfingową w poszukiwaniu wysokich fal, my pruliśmy motorówką w towarzystwie innych rozwrzeszczanych turystów w kierunku „zwierzęcych” wysp. Jak dzieciaki cieszyliśmy się na widok rozmaitych gatunków ptaków, fok, lwów morskich, które były niemalże na wyciągnięcie ręki. Po powrocie z rejsu pędziliśmy na kolejną zorganizowaną wyprawę busem do parku narodowego. Pustynne przestrzenie rozpalone gorącym słońcem oraz wysokie klify, o które rozbijały się potężne morskie fale, robiły wrażenie. Wieczory spędzaliśmy z Darkiem i „Cuba Libre” (rum z colą).
Tak jak niespodziewane było poznanie warszawiaka, tak nieplanowana była nasza wspólna wyprawa do nieznanej miejscowości Punta Hermosa pod Limą, w której Krzysiek poznawał tajniki surfingu. Darek niestety nie miał mniejszej kobiecej pianki, bym i ja spróbowała sił na oceanie. Nowy sport robił ogromne wrażenie, lecz trud i ogrom morskiej otchłani onieśmielił mojego męża, który zdecydował, że to jednak nie dla niego. Miło było jednak spróbować czegoś nowego. Do Limy mieliśmy już rzut beretem. Zostawiliśmy znajomego, który dalej podążał za falami.
My pięliśmy się na północ do stolicy Peru, by zakupić tam bilety lotnicze na Kostarykę. Harmonogram podróży zmieniał się z każdą sekundą. Zrezygnowaliśmy z Meksyku, gdyż media trąbiły nieustająco o pandemii świńskiej grypy, a my nie chcieliśmy ryzykować. Z Kubą też mieliśmy nie lada dylemat, bo „światowy” Darek odradził ją nam. Według niego zjechaliśmy tak ogromny kawałek Ameryki Południowej, że wyspa mogłaby obecnie nie zrobić na nas większego wrażenia. Zaproponował wrócić na nią za jakiś czas, gdy emocje po tułaczce ciut opadną. Z kolei Jamajka wystraszyła nas przez historię, która go spotkała parę lat temu. Biedak ledwo uszedł z życiem, będąc w ciemnej uliczce, gdzie zaatakowało go kilku nożowników żądnych łatwego zarobku. Oczywiście taka sytuacja mogłaby się wydarzyć wszędzie, ale czas uciekał, mieliśmy go coraz mniej, a coraz więcej chcieliśmy zobaczyć z tego, co nie pojawiło się w naszych planach. Zatem drogą eliminacji odrzucaliśmy miejsca, choć trochę odradzane przez innych. Poznany na wybrzeżu Węgier wracał właśnie z Kolumbii i Ekwadoru, nieustannie zachwalając te rejony. W rezultacie, mimo wielu oporów i wewnętrznych rozterek, zdecydowaliśmy się na podróż przez te kraje nad Morze Karaibskie, bo loty okazały się niemiłosiernie drogie. Tańszym rozwiązaniem okazał się przejazd drogą lądową. Przy okazji mogliśmy zwiedzić egzotyczną północ Ameryki Łacińskiej.
Lima okazała się dla nas typowo europejską stolicą, choć zdecydowanie tańszą. Krzysiek spragniony smaków kapitalizmu, jak opętany biegł do KFC. Po rozlokowaniu w artystycznej dzielnicy Miraflores tuż nad oceanem, z którego dolatywała wszechogarniająca wilgoć, ruszyliśmy na rekonesans. Nowoczesne budynki, klimatyczne kafejki, pełne ludzi miejskie ogrody i kino, w którym urządziliśmy sobie wieczór filmowy, pozwoliły poczuć się jak w rodzinnej Warszawie.
Caraz
Ostatnim przystankiem na naszej drodze w Peru było Caraz – wioska wśród Kordyliery Białej i ostatni punkt słynnego szlaku Santa Cruz. Potrzebowaliśmy odpoczynku, zebrania myśli i zwykłego, choćby tygodniowego życia w jednym miejscu, bez ciągłego przemieszczania się. Ze względu na problemy z adaptacją do sporej wysokości zrezygnowaliśmy ze spędzenia tego czasu w bardziej turystycznym i znanym Huaraz, skąd były organizowane wypady na kilkudniowy trekking. Caraz pozwoliło poczuć domowy klimat, bo już bardzo tęskniło się nam za rodziną i bliskimi. Tani pokój z widokiem na Plac Główny i wyłaniający się zza chmur, przy dobrej widoczności, ośnieżony szczyt Huascaran szlaku Santa Cruz, stanowił potrzebny luksus na kolejne dni. Gdy jednego dnia fundowaliśmy sobie atrakcje, które oferowało miejsce, innego pławiliśmy się w błogim lenistwie.
Podczas tych spokojnych dni siedziałam w kafejce internetowej i pisałam bloga albo wyszywałam obrazki, do których płótna zakupiłam u zaprzyjaźnionej na bazarze babinki. Krzysiek pisał pamiętnik, sprzątał pokój albo rozmyślał. Mieliśmy na to mnóstwo czasu.
Ale nie tylko leniuchowaliśmy. Zwiedzaliśmy Caraz i pobliskie wioski na rowerze pożyczonym w jedynej tamtejszej agencji turystycznej. Innego dnia o świcie wyruszyliśmy zatłoczoną i pękającą w szwach taksówką do wejścia (lub zejścia) na szlak Santa Cruz. Pamiętając o dolegliwościach związanych z wysokością, które nie chciały nas opuścić w Boliwii, postawiliśmy na jednodniowy trekking, co mimo wszystko złożyło się na parogodzinny wysiłek fizyczny. Egzotyczna roślinność przeplatała się z surowością ostrych szczytów Kordyliery. Nad głowami latały kolorowe kolibry, krótki przystanek na przekąskę wiązał się z nieustającą walką z gryzącymi meszkami, a na trasie mijały nas zabłąkane osiołki. Jeden na dłużej przylgnął do nas, a my od razu wyobraziliśmy sobie wspólną dalszą podróż aż do Kanady.
Powrót do Caraz taksówką upchaną po brzegi kilkunastoma osobami dodawało uroku. Zgłodniali wpadliśmy do knajpy, która stała się naszą ulubioną po przez parę dni stołowania się w wiosce. Serwowano w niej przepyszne owoce morza pod postacią słynnego surowego ceviche zatopionego w piórkach cebuli i płatkach chilli i limonki. Każdy taki posiłek musiał być uwieńczony jakimś słodkim smakołykiem – ciastkiem z pobliskiej cukierni bądź nietypowym rarytasem z tutejszego bazaru.
Z tego drugiego zawsze wracaliśmy obładowani w soczyste mango, papaję, kiść bananów, kawałki arbuza sprzedawanego na części czy w słodkości smażone na głębokim tłuszczu. Wieczór zapowiadał się spokojnie jak każdy wcześniejszy. Byliśmy więc zaskoczeni festynem organizowanym w pobliskiej hali. Z wiosek otaczających Caraz zjeżdżały się rodziny z gromadkami wystrojonych na ludowo dzieci, które przed jury przedstawiały przygotowane wcześniej show przedstawiające życie codzienne w każdej z wiosek.
Llanganuco
Ostatni dzień w wiosce przeznaczyliśmy na odwiedziny słynnych pobliskich lagun Llanganuco. Z Niemkami poznanymi w hostelowej kafejce ruszyłyśmy zamówioną przez agencję Pony’s Expedition taksówką. Godzinna wyprawa pnącymi się coraz wyżej żużlowymi drogami zakończyła się u bram parku, a stąd już na piechotę ruszyliśmy na szlak prowadzący wokół nieskazitelnie czystych jezior w doborowym towarzystwie młodych turystek. Błękit mroźnych wód wydawał się nierealny. W tle majaczyły groźne zlodowaciałe góry, a laguny otaczały cieplejsze i ogołocone z kory drzewa. Na grillu rozpalonym obok Llanganuco skosztowaliśmy drugiego śniadania – chrupkich mącznych placków smażonych na głębokim ogniu i gotowanej kukurydzy. Znad laguny wracaliśmy pieszym szlakiem w dół, gdzie oczekiwał nas opłacony taksówkarz. W Caraz odebraliśmy, od jednej z rodzin oferujących pranie, torbę naszych ciuchów. Na miejscu okazało się, że za 50 gr od sztuki ręcznie wyprano nawet naszą bieliznę. Zawstydzeni, wraz z ich małymi dziećmi zdejmowaliśmy ubrania ze sznurków.
Gdy wczesnym porankiem oczekiwaliśmy na autobus w kierunku granicy z Ekwadorem, usiadłam z wyszywankami na krawężniku. Nim się spostrzegłam, otoczył mnie wianuszek Peruwianek, które zachwycały się moimi obrazkami i które koniecznie chciały pozować ze mną do zdjęć. Być może myślały, że jestem jakimś sławnym gringo. Jechaliśmy malowniczym kanionem El Pato z nowo poznanymi Niemkami, które wracały niedługo do kraju po trzymiesięcznej podróży. Autobus otwierał swoje podwoje dla każdego i wszędzie. Nie miało znaczenia, że akurat toczyliśmy się skrajem kanionu. Wystarczyło pomachać, by zatrzymał się z impetem. No ale cóż, byle dalej, byle do Ekwadoru.
KOMU W DROGĘ, TEMU PORADNIK!
Na hostel decydowaliśmy się poprzez wybór z przewodnika, choć częściej znajdowali nas sami właściciele kwater, bądź agencje wyłapujące turystów. Nie jest to naciąganiem i często wychodzi się na tym korzystniej. Dodatkowo Latynosi uwielbiają się targować. Hosteli nie polecam, bo wystarczy zajść do paru na jednej ulicy, popytać o ceny, ponegocjować i wybrać odpowiedni dla siebie. Najtańszy, jaki zlokalizowaliśmy to 12 zł od osoby w dwójce.
Infolinia(22) 487 55 85
Pn.-Pt. 8-19;So-Nd. 9-19
Autor: Etraveler.pl
Data publikacji: 30.04.2015 15:35
Liczba odwiedzin: 16993
Zapraszamy na relację Ani i Staśka Szloser ze zdobycia najwyższego szczytu Afryki oraz krótkiego pobytu w parkach narodowych i na Zanzibarze. »
Autor: Etraveler.pl
Data publikacji: 27.04.2015 13:30
Liczba odwiedzin: 12217
Jeszcze pół wieku temu Nepal był zamknięty dla wszystkich zwiedzających. W ostatnich dekadach zamienił się w Mekkę dla ludzi kochających góry, przyrodę i egzotyczną, azjatycką kulturę. »
Autor: Etraveler.pl
Data publikacji: 07.04.2015 08:39
Liczba odwiedzin: 191364
Australia oczarowuje! Ogromne przestrzenie, dzikie krajobrazy, przedziwne zwierzęta, które można spotkać tylko tam, ciekawa kultura, a do tego chyba najbardziej wyluzowani ludzie na świecie. »
Autor: Etraveler.pl
Data publikacji: 30.03.2015 08:27
Liczba odwiedzin: 220613
Ośmioosobowa grupa studentów z Rzeszowa i okolic lubi udowadniać, że chcieć równa się móc. Wierni tej idei co roku wyruszają w podróż leciwym busem z 1988 r. Na koncie mają już cztery wyprawy, a teraz przygotowują się do następnej. Tym razem celem są Stany Zjednoczone, które zamierzają przejechać wzdłuż i wszerz w trakcie dwumiesięcznej eskapady. »
Tagi: patronat medialny, ameryka północna, stany zjednoczone
Autor: Źródło: materiały promocyjne
Data publikacji: 25.03.2015 09:20
Liczba odwiedzin: 8810
Festiwal Podróżniczy im. Olgierda Budrewicza Równoleżnik Zero, który odbędzie się w dniach 9-11 kwietnia 2015 r. w Mediatece (Pl. Teatralny 5) i Bibliotece Turystycznej (ul.Szewska 78) to wydarzenie skierowane do osób pragnących poczuć klimat podróżowania oraz wspaniała okazja do spotkania z podróżnikami i autorami książek. Tegoroczna edycja będzie poświęcona krajom Ameryki Północnej i Środkowej. »
Autor: Etraveler.pl
Data publikacji: 02.03.2015 10:11
Liczba odwiedzin: 7567
Pięcioletnia podróż Pawła Kilena w poszukiwaniu przygody i spełnienia marzeń. Z lekkim zarysem planu i z bardzo małym budżetem. Udowadnia wszystkim, a przede wszystkim sobie, że powiedzenie „Chcieć, to móc” nie jest fikcją. »
Autor: Etraveler.pl
Data publikacji: 26.09.2014 12:38
Liczba odwiedzin: 43815
„Nigdzie indziej na świecie nie ma tylu Niemców, którzy mówią po hiszpańsku i czczą bohatera narodowego o nazwisku O’Higgins”. Właśnie ta, zasłyszana wieki temu opinia na temat Chile pchnęła moje zainteresowania w kierunku owego chudego jak patyk kraju. Choć od tamtego czasu minęło już wiele lat, ciekawość pozostała, ale decyzja o wyjeździe zapadła dopiero niedawno. »
Tagi: patronat medialny, ameryka południowa, chile, patagonia
Autor: Etraveler.pl
Data publikacji: 25.09.2014 10:24
Liczba odwiedzin: 9538
Książka Michała Zielińskiego to osobisty zapis wrażeń z wyprawy do jednego z najmniej uczęszczanych rejonów świata – południowoamerykańskiej selvy, czyli dżungli. »
Tagi: patronat medialny
Autor: Etraveler.pl
Data publikacji: 19.09.2014 09:47
Liczba odwiedzin: 11901
Karolina i Bartek, para młodych inżynierów z Krakowa i autorów bloga Kurs na Wschód, wkrótce rusza w kolejną podróż. Tym razem zamierzają odwiedzić Indonezję, przyjmując za cel nie tylko relaks pod palmami, ale także zebranie sporej ilości materiału reporterskiego, który ma czytelnikom ich bloga pokazać azjatycki kraj od podszewki. Karolina i Bartek obierają kurs na Indonezję! »
Tagi: patronat medialny, azja, indonezja
Autor: Etraveler.pl
Data publikacji: 01.08.2014 16:09
Liczba odwiedzin: 9225
Czy można pokonać pieszo dystans 8000 km w ciągu 8 miesięcy, samotnie, bez większego wsparcia z zewnątrz, mierząc się z różnorodnymi warunkami klimatycznymi oraz terenowymi? Można, trzeba mieć tylko jasno określony cel. A taki z pewnością przyświeca Jakubowi Mudzie, który wraz z początkiem stycznia 2015 roku wybiera się w pieszą wyprawę 8000 km Across Canada, od wybrzeża Pacyfiku aż po Atlantyk. »
Tagi: patronat medialny, ameryka północna, kanada
Autor: Anna Kaca
Data publikacji: 16.07.2014 11:07
Liczba odwiedzin: 11393
W tegoroczne wakacje razem z moim czworonogiem pokonam pieszo 800 km, promując adopcje psów aktywnych. Od Karkonoszy po Bieszczady będę prezentować ludziom dwa bardzo aktywne psy, które od wielu lat nie potrafią znaleźć domu. Pokaże również, że wakacje można spędzać ze swoim czworonogiem w fajny dla obu stron sposób. »
Tagi: patronat medialny
Autor: Archeolodzy w podróży
Data publikacji: 11.07.2014 12:45
Liczba odwiedzin: 8651
Minął ponad rok, odkąd grupa archeologów i jeden grafik zdecydowali się na podróż swojego życia, odwiesiła na jakiś czas pracę i studia i wyruszyła do Rosji. Teraz, projekt „Archeolodzy w Podróży” odżywa – w nieco zmienionym składzie (więcej info tutaj: http://archeolodzywpodrozy.blogspot.com/p/o-nas.html) ruszamy tym razem na północ! »
Tagi: europa, norwegia, skandynawia, patronat medialny
Autor: Tomasz Korgol
Data publikacji: 01.07.2014 11:07
Liczba odwiedzin: 10969
Celem mojej najbliższej wyprawy jest Nepal. Trasa wiedzie z Wrocławia przez Węgry, Bułgarię, Rumunię, Turcję, Gruzję, Armenię, Irak (Kurdystan), Iran, Pakistan, Indie, Nepal. Łącznie 15 tysięcy kilometrów, samotnie, autostopem. Wyprawa jest częścią projektu pod nazwą ,,Z uśmiechem na (Bliski) Wschód”. »
Tagi: patronat medialny, azja, indie, nepal
Autor: Etraveler.pl
Data publikacji: 30.05.2014 11:39
Liczba odwiedzin: 7016
W trakcie minionego I Festiwalu Podróżniczego Klubu Szalonego Podróżnika w Środzie Wielkopolskiej, któremu patronował między innymi portal Etraveler.pl, słuchacze mieli okazję nie tylko przenieść się w odległe i niezwykle różnorodne części świata, ale i dostali spory zastrzyk inspiracji, po którym na pewno niełatwo będzie wysiedzieć w domu. »
Tagi: europa, polska, patronat medialny
Autor: Łukasz Kraka-Ćwikliński
Data publikacji: 26.05.2014 16:34
Liczba odwiedzin: 9201
Wyprawa przez drugą co do wielkości pustynię na świecie zbliża się wielkimi krokami. Do jej rozpoczęcia zostały niespełna dwa miesiące, co sprawia, że jest to dobry moment, by przypomnieć zainteresowanym, na czym polega jej wyjątkowość. »
Tagi: azja, mongolia, gobi, patronat medialny
Autor: Etraveler.pl
Data publikacji: 26.05.2014 15:10
Liczba odwiedzin: 7211
Już w najbliższy piątek (30.05.) rusza w Lublinie Festiwal Podróżniczy u Przyrodników. W programie znalazły się slajdowiska z całego świata: Kolumbia, Antarktyda, Portugalia, Niemcy, Słowenia, Chorwacja) oraz z Polski (Opolszczyzna i Białowieski Park Narodowy). Ideą Festiwalu jest ukazanie piękna i bogactwa przyrody w skrajnie różnych rejonach świata. »
Autor: BusTrip into the Wild
Data publikacji: 12.05.2014 09:20
Liczba odwiedzin: 79599
Jak opisać w kilku słowach projekt BusTrip Into The Wild? 26-letni volkswagen T3, siedmioro podróżników i 12 krajów, które chcemy odwiedzić w trzy tygodnie, jak najmniejszym kosztem. »
Tagi: patronat medialny, europa
Autor: Etraveler.pl
Data publikacji: 28.04.2014 10:02
Liczba odwiedzin: 193839
Już 23 i 24 maja rusza w Środzie Wielkopolskiej pierwszy Festiwal Podróżniczy organizowany przez Klub Szalonego Podróżnika. Dwa dni festiwalowe będą składać się z prezentacji prelegentów o „Statuetkę Klubu Szalonego Podróżnika” za najlepszą prezentację podróżniczą, prezentacji filmów oraz relacji podróżniczych zaproszonych gości specjalnych. Poza tym na każdego z uczestników czekają liczne konkursy i atrakcje festiwalowe. »
Autor: Joanna Maślankowska i Adam Wnuk
Data publikacji: 15.04.2014 11:35
Liczba odwiedzin: 8587
1 miesiąc, 2 autostopowiczów i 4 żywioły do pokonania. Podczas miesięcznej wyprawy zasmakujemy dań gotowanych w rozgrzanej ziemi, wykąpiemy się w najwspanialszych wodospadach Europy, staniemy na skraju dwóch ogromnych płyt tektonicznych jednocześnie i (mam nadzieję) nie zostaniemy porwani razem z namiotem przez niezwykle silne wiatry. Wszystko to z dobytkiem na plecach i wyciągniętym w górę kciukiem. »
Tagi: patronat medialny, europa, islandia
Autor: Etraveler.pl
Data publikacji: 21.03.2014 14:44
Liczba odwiedzin: 307132
24 maja 2014 r. w Ośrodku Kultury w Środzie Wielkopolskiej w ramach Średzkich Sejmików Kultury 2014 odbędzie się I Festiwal Podróżniczy zorganizowany przez poznański Klub Szalonego Podróżnika. W ramach Festiwalu przewidziane są przede wszystkim prelekcje podróżnicze, slajdowiska, dyskusje i spotkania z podróżnikami. Prelegenci przedstawią swoje dotychczasowe podróże po różnych regionach świata i opowiedzą związane z nimi historie, przygody i wrażenia. »
Autor: Etraveler.pl
Data publikacji: 30.04.2015 15:35
Liczba odwiedzin: 16993
Zapraszamy na relację Ani i Staśka Szloser ze zdobycia najwyższego szczytu Afryki oraz krótkiego pobytu w parkach narodowych i na Zanzibarze. »
Autor: Etraveler.pl
Data publikacji: 27.04.2015 13:30
Liczba odwiedzin: 12217
Jeszcze pół wieku temu Nepal był zamknięty dla wszystkich zwiedzających. W ostatnich dekadach zamienił się w Mekkę dla ludzi kochających góry, przyrodę i egzotyczną, azjatycką kulturę. »
Powered by Webspiro.