Dziś jest 26.04.2024

Imieniny obchodzą Marzena, Klaudiusz, Marcelina, Artemon

Portal podróżniczy etraveler.pl

gwarancja udanych wakacji
Accredited Agent

Batura Muztagh – Pakistan 2011

Autor: Ewa Pluta

Data publikacji: 26.01.2012 14:20

Liczba odwiedzin: 7945

Tagi: azja, pakistan, batura muztagh, gilgit, góry, wywiady, góry wywiady

Drugie po Himalajach pod względem wysokości. Położone na pograniczu Indii, Pakistanu i Chin. Naturalna bariera, którą nie tak łatwo przebyć. A wielu by chciało, bo góry Karakorum ze względu na swój ogromny potencjał eksploracyjny pobudzają wyobraźnię. I przyciągają jak magnes. Tak było w przypadku wyprawy Batura Muztagh – Pakistan 2011 r, zorganizowanej przez członków Klubu Wysokogórskiego Kraków: Piotra Pichetę, Mikołaja Pudo, Jakuba Gałkę i Maćka Chmieleckiego.

Ekipa
Ekipa w komplecie, od lewej: Jakub Gałka, Maciek Chmielecki, Mikołaj Pudo, Piotr Picheta. Fot. Piotr Picheta

Ewa Pluta: Gdybyście mieli podsumować wyprawę „Batura Muztagh – Pakistan 2011”, to powiedzielibyście, że…

Maciek Chmielecki: Wyprawa zakończona sukcesem, gdyż wszyscy wrócili cało.

Jakub Gałka:
Potwierdzam to, co powiedział Maciek: najważniejsze, że wróciliśmy cali i zdrowi. Praktycznie nikomu nic się nie stało. Naszym celem była niezdobyta dotąd góra Koti Chok (5970 m n.p.m.), która zawzięcie się przed nami broniła. Dwukrotnie próbowaliśmy ją zdobyć, niestety za każdym razem bez rezultatu. Na Kuti Pokush, szczyt aklimatyzacyjny położony w tym samym paśmie, wspięliśmy się dwa razy. I wytyczyliśmy nową drogę na jego wierzchołek (w skali alpejskiej – UIAA – oszacowaliśmy tę drogę na AD, czyli dość trudno). Byliśmy pierwszymi Polakami na szczycie Kuti Pokush i według najświeższych danych chyba piątym zespołem w ogóle, choć jedno wejście nie jest w pełni potwierdzone.

Wspinanie jako sport to bardzo indywidualna sprawa. Każdy ma swoje powody i wyznacza sobie inne cele. Jeden uczestnik będzie zadowolony z przejścia, podczas gdy inny – nie. Minęło już kilka miesięcy od zakończenia wyprawy, oceniam ją więc z odpowiednim dystansem. I mogę śmiało powiedzieć, że jestem zadowolony z jej przebiegu. Spędziłem sporo czasu w dobrym towarzystwie, przeżyłem wiele przygód i zobaczyłem wiele pięknych widoków. Mam ogromną satysfakcję, że eksplorowałem miejsca, których dotąd nikt nie odkrył.

Piotr Picheta: Chcieliśmy odwiedzić teren dziewiczy, jeszcze niepoznany. Naszym głównym celem była jego eksploracja, wspinanie miało być tylko częścią wyprawy. Przede wszystkim zależało nam, by dotrzeć do doliny Sath Marau i udokumentować ją fotograficznie. Mieliśmy okazję zrobić naprawdę wiele fajnych zdjęć, które dobrze pokazują piękno tego miejsca. Bez przesady mogę powiedzieć, że obfotografowaliśmy ją z każdej strony.

E.P.: Dlaczego wybraliście akurat to miejsce? Jak powstał pomysł na wyprawę?

Maciek: Z dziewiczym i nieudokumentowanym teren jest pewien problem: do końca nie wiadomo, co się tam zastanie i czy pojawi się możliwość wspinaczki. Nie wszystko wynika z Google Maps. Dokładnie 4 lata temu Kuba był w tym rejonie. Dzięki jego dokumentacji fotograficznej wiedzieliśmy, że miejsce ma duży potencjał wspinaczkowy i że jadąc tam, raczej się nie rozczarujemy.

Kolorowe ciężarówki na Karakorum Highway
 
Kolorowe ciężarówki na Karakorum Highway
fot. Maciek Chmielecki

Kuba: Tak, pojechałem tam w 2007 roku razem z dwoma innymi kolegami. Zainspirowałem się wówczas artykułem Jerzego Wali, który zajmuje się dokumentacją kartograficzną gór wysokich, w tym Karakorum Zachodniego. Artykuł był obszernym opracowaniem topograficznym terenu, ale w makroskali. Można było z niego wywnioskować, że znajduje się tam dolina i że dotąd nie była odwiedzana. Wówczas udało nam się do niej dotrzeć i zrobić obszerną dokumentację fotograficzną. W 2011 postanowiliśmy kontynuować działalność eksploracyjno-wspinaczkową już nie w samej dolinie, ale w wyższych partiach gór i zdobyć kilka szczytów. Co ciekawe, Pakistańczycy, którzy poruszają się w obrębie doliny, np. polując, znają ją tylko do granicy lodowca, dalej już nie. Sami nam to zresztą powiedzieli. A więc pierwszy raz stopa ludzka stanęła w tym miejscu.

E.P.: A czyja stopa była pierwsza?

Piotr: Stopa Maćka.

Maciek: Tak, szedłem jako pierwszy, a więc to moja stopa.

E.P.: Musieliście zawrócić 50 – 100 metrów od wierzchołka Koti Chok. Dlaczego?

Piotr: Zadecydował o tym szereg czynników. Pierwszy atak zakończył się trochę niżej, na wysokości 5800 m n.p.m., zrobiło się późno, a my już byliśmy mocno zmęczeni. Poza tym nie mieliśmy dobrej aklimatyzacji. Drugi raz zaatakowaliśmy po wejściu na Kuti Pokush, aklimatyzacyjny szczyt.

Koti Chok
Widok na Koti Chok (5997 m n.p.m.). Fot. Maciek Chmielecki

Dość szybko osiągnęliśmy miejsce, z którego wycofaliśmy się za pierwszym razem. „Dość szybko” oznacza 13 godzin i faktycznie nie jest to długo – w porównaniu z pierwszym atakiem, który trwał 28 godzin. Ostatnie 150 metrów zdobywaliśmy przez prawie 5 godzin. Mieliśmy problemy techniczne, asekuracyjne, byliśmy zmęczeni. Poruszanie się w kopule szczytowej zajęło nam bardzo dużo czasu, zdarzały się momenty, że nie wiedzieliśmy którędy iść.

Kuba: Kiedy doszliśmy do miejsca, z którego ostatecznie się wycofaliśmy, było już tak późno, że najlepsze co mogliśmy zrobić, to zjeżdżać. Dochodziła już 23. Zdecydowaliśmy, że zrobimy tylko krótki postój na napicie się czegoś i zjeżdżamy.

Maciek: Z mojej perspektywy decyzja była prosta. Gdy doszliśmy do tego miejsca, nie miałem zupełnie sił, żeby iść dalej.

E.P.: Chyba nieźle dostaliście w kość…?

Piotr i Kuba w trakcie wspinaczki na Koti Chok
 
Piotr i Kuba w trakcie wspinaczki na Koti Chok
fot. Maciek Chmielecki

Kuba: Raczej tak. W czasie naszej poprzedniej wyprawy do Kirgizji najdłuższa akcja trwała 27 godzin. W Pakistanie – 33. Te 6 godzin to naprawdę sporo różnica, którą dotkliwie odczuliśmy.

Mikołaj: Z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że decyzja o odwrocie była słuszna. Wycofanie się z tej góry było możliwe tylko nocą. Wspinaliśmy się kuluarem lodowym, który miał wschodnią wystawę. Oznacza to, że słońce świeci tam od samego rana. Lód się topi, w najlepszym wypadku jest wilgotny, a to w rezultacie uniemożliwia zjazd. Mieliśmy wybór: albo iść do góry przez 4 godziny, a potem przeczekać praktycznie całą noc i cały dzień aż zrobi się zimno i dopiero wtedy zjechać, albo ruszyć w dół tej samej nocy i rano być na lodowcu.

Piotr: Tę decyzję podjęliśmy trochę podświadomie. Wtedy nie rozpatrywaliśmy jej tak szczegółowo, jak robimy to teraz. Ja z jednej strony byłem mocno zdeterminowany, żeby wspinać się dalej, z drugiej – koszmarnie zmęczony. To chyba zdrowy rozsądek dał o sobie znać – pomyśleliśmy, że jeśli nie zawrócimy, może się to dla nas skończyć tragicznie. Jeszcze długo po zakończeniu wyprawy analizowaliśmy naszą decyzję. Doszliśmy do wniosku, że była słuszna.

E.P.: Czy w momencie podejmowania decyzji byliście jednomyślni? Nie pojawiła się pokusa, że skoro cel jest tak blisko, to może warto zaryzykować?

Kuba: Z tym bywało różnie. Chociaż ja byłem przekonany, że powinniśmy zjechać.

Mikołaj: Jasna sprawa – bardzo chciałem wejść na tę górę, ale nie za wszelką cenę. Trudno teraz ocenić, czy dalibyśmy radę.

Kuba: Piotrek bardzo chciał iść, ale trzymaliśmy go. Trzech na jednego – szanse miał niewielkie.

E.P.: Jak organizowaliście wyprawę? Jak trafiliście na Waszego pakistańskiego przewodnika Szahida Alam Nagari?

Szahid Alam Nagari – nasz przewodnik
 
Szahid Alam Nagari – nasz przewodnik
fot. Piotr Picheta

Kuba: W 2007 przez przypadek trafiliśmy do wioski Bar, gdzie równie przypadkowo poznaliśmy Szahida. Okazało się, że jest właściwą osobą: zna angielski, świetnie orientuje się w terenie, jest poważany wśród lokalnej społeczności. Szahid to w ogóle ciekawa postać. Jest lokalnym politykiem, członkiem Karakorum National Movement, organizacji, która od ponad 20 lat walczy o autonomię regionu Gilgit-Baltistan, dlatego miejscowa policja i władze niezbyt go lubią. Wyjeżdżając z Bar, nie miałem dokładnych namiarów na niego, wiedziałem tylko, w której wiosce mieszka i jak się nazywa. Na rok przed wyprawą „Batura Muztagh” pomyślałem, że warto byłoby się z nim skontaktować.

E.P.: Ty byłeś wówczas w Polsce, Szahid – w Pakistanie. Znałeś tylko jego imię, nazwisko i wioskę, w której mieszka. A więc jak?

Kuba: Długo zastanawiałem się, jak go znaleźć, aż w końcu wymyśliłem: wyślę mu list, najzwyklejszy w świecie list na papierze, w którym podam namiary do siebie. Któregoś dnia – minęły może 3 tygodnie – jadę rano do pracy na rowerze. Słyszę, że dzwoni telefon. Zamurowało mnie – w słuchawce usłyszałem głos Szahida, który jak gdyby nigdy nic beztrosko ze mną rozmawia. To była nasza pierwsza wyprawa, podczas której będąc jeszcze w Polsce, organizowaliśmy tragarzy w Pakistanie. Kiedy przylecieliśmy, wszystko było już przygotowane, w wiosce czekał na nas Szahid, który wyszedł nam na spotkanie. Głównie dzięki niemu tak sprawnie udało nam się wynająć tragarzy. Był też naszym przewodnikiem i tłumaczem.

E.P.: Nie chcieliście skorzystać z usług jednej z tamtejszych agencji? Nie byłoby łatwiej?

Kuba: Jasne, zawsze można wynająć profesjonalną agencję. Trzeba mieć jednak sporo pieniędzy: na prowizję, na załatwienie pozwoleń, dodatkowe opłaty dla oficera łącznikowego (kontaktuje się z tragarzami, trzeba mu płacić ekstra diety), który pracuje z ramienia agencji. Mogłoby wyjść tego naprawdę dużo.

Piotr:
Jest taka zależność: minimalnie korzystasz z usług agencji i zostaje ci do ogarnięcia koszmarnie rozbudowana logistyka. Płacisz dużo pieniędzy i niczym się nie przejmujesz: odbierają cię z lotniska, wsadzają do samochodu, potem kolejnego i tak aż do celu. My poświęciliśmy dużo czasu, żeby to logistycznie zaplanować, ale dzięki temu naprawdę sporo zaoszczędziliśmy. Skorzystaliśmy z usług pakistańskiej agencji przy załatwianiu spraw formalnych – tego nie dało się obejść. Żeby dostać pakistańskie wizy, potrzebowaliśmy zaproszenia. To pismo, w którym oni zaświadczają, że celem naszej wyprawy jest trekking. Agencja zobowiązuje się, że w jego trakcie będzie mieć z nami kontakt i za nas odpowiadać. Pracownicy agencji wysłali nam zaproszenie, zarezerwowali hotel, odebrali z lotniska. Dużo nam pomogli w Islamabadzie, a potem wysłali do Gilgit.

Pierwsze wejście do doliny Sath Marau
Pierwsze wejście do doliny Sath Marau. Fot. Piotr Picheta

Mikołaj: Faktycznie, dużo zależy od tego, ile zadań zleca się agencji. W Pakistanie spotkaliśmy znajomych, którym praktycznie całą wyprawę zorganizowała agencja i oni wydali o wiele więcej niż my. Moim zdaniem najlepszym sposobem, żeby zaoszczędzić, to korzystać z usług pośredników tylko wtedy, gdy jest to konieczne.

E.P.: Wyprawa zajęła Wam 6 tygodni. A jak długo się do niej przygotowywaliście?

Piotr:
15 lat, bo od tylu się wspinamy. A najlepszym treningiem, kondycyjnym, fizycznym, technicznym jest właśnie wspinanie. Każdy z nas robi to już od dawna i ma spore doświadczenie, więc pod tym kątem nie przygotowywaliśmy się szczególnie.

Maciek: Inną sprawą są przygotowania logistyczne. Akurat tak się złożyło, że rok przed wyprawą miałem operację kolana i przez miesiąc leżałem unieruchomiony w łóżku. Miałem więc dużo wolnego czasu, zacząłem czytać na temat grup górskich, zwłaszcza tych jeszcze w części dziewiczych jak Batura Muztagh. Na forum Klubu Wysokogórskiego Kraków rzuciłem wątek: co byście powiedzieli na wyjazd właśnie tam? Wątek stopniowo zaczął się rozwijać, minęło kilka miesięcy, zdecydowaliśmy się, że pojedziemy w region Yashkuk Sar. Nie dostaliśmy niestety dofinansowania, a sami nie byliśmy w stanie podołać wyprawie – Yashkuk Sar to drogi region. Dlatego wybraliśmy tańszą, ale równie ciekawą opcję. Okazało się, że dolina Sath Marau ma ogromny potencjał eksploracyjny. Można by tam jeździć bez przerwy – jeszcze tyle jest do odkrycia i zobaczenia.

Kuba: W cykl organizacyjny, kiedy regularnie coś robimy na rzecz wyprawy, kiedy spotykamy się często, żeby coś obgadać, wpadliśmy w momencie zakupu biletów lotniczych. Pomyślałem sobie wtedy: No tak, bilety są, klamka zapadła.

Piotr: To prawda. Jak już mieliśmy bilety, mocno przyspieszyliśmy. Zauważyłem to, kiedy wzrosły mi rachunki telefoniczne.

E.P.: Udało Wam się pozyskać sponsorów?

Piotr: Pieniądze od sponsorów zdobywa się bardzo ciężko. Mogę to poprzeć własnym doświadczeniem. Firmy bardzo niechętnie dają fundusze. O wiele łatwiej dostać sprzęt czy bardzo duże zniżki na jego zakup. Nasza wyprawa była współorganizowana przez Sekcję Klubu Wysokogórskiego AGH, mogliśmy więc zwrócić się z prośbą o patronat nad wyprawą do Rektora, a to z kolei umożliwiło nam znalezienie sponsorów i pokrycie kosztów związanych z wynajęciem agencji w Pakistanie. Wiadomo, że są wydatki, których nie da się zminimalizować: przejazdy, wizy, tragarze, jedzenie.

Kuba.: Ale na takim wyjeździe trzeba mieć też odpowiedni sprzęt. Korzystając z okazji chcemy tutaj podziękować m.in. dystrybutorom Petzl i Beal i firmie Kvapi Products – dystrybutorowi marki Tango a także sklepowi Polar Sport w Krakowie. Warto wspomnieć, że dzięki dystrybutorowi świetnych kamer GoPro HD Hero mogliśmy nakręcić sporo materiału filmowego, z którego właśnie powstaje nowy film. Polecamy też polskie rękawice wspinaczkowe Monkey's Grip, które świetnie się spisywały w czasie całej wyprawy no i oczywiście liofilizaty od firmy Lyo Expedition, które były doskonałą odskocznią od różnej maści zupek w proszku zaprawianych glutaminianem sodu, jakie zazwyczaj jadaliśmy w górach. Za pomoc w organizacji i pożyczenie części sprzętu dziękujemy też Fundacji im. Anny Pasek, i Tomkowi Pawłowskiemu (Pro-Bud) i Kasi Kowalskiej, bez której nie mielibyśmy ładnego logotypu wyprawy, banerów i profesjonalnie przygotowanej oferty współpracy.

Zwiastun filmu z wyprawy pt. "Sath Marau - Seven Killed"



E.P.: Mieliście z góry ustalony podział obowiązków przed wyprawą i w trakcie wyprawy?

Piotr: Tak, to jest konieczne. Np. Kuba był odpowiedzialny za kontaktowanie się i ustalanie szczegółów z agencją i Szahidem, Maciek załatwiał sprawy wizowe, Mikołaj zajmował się stroną internetową i ubezpieczeniami, ja – pozyskiwaniem sponsorów. Nie jest możliwe, żeby jedna czy dwie osoby wykonały całą robotę. Jest tego po prostu za dużo. Weźmy np. stronę internetową: jeśli nie zrobimy jej dobrze, to prawdopodobnie albo będzie nam ciężko pozyskać patronów medialnych albo w ogóle tego nie zrobimy. Jeśli nie będzie patronatu medialnego, to i sponsorzy mogą nie dopisać. Ale to zajmuje odpowiednio dużo czasu i trzeba się do tego dobrze przyłożyć.

E.P.: Może z roku na rok będzie Wam coraz łatwiej: więcej wypraw, większe doświadczenie i rozgłos. Może walka o sponsorów nie będzie tak ciężka…?

Piotr: To za każdym razem jest bardzo trudne i chyba tak już zostanie. Ciężko o sponsoring, jeśli się nie ma znanego nazwiska. Chyba że wystąpimy w jakimś serialu jako alpiniści, to może wtedy… Całkiem serio, w każdą wyprawę trzeba włożyć dużo pracy, a nad tą pracowaliśmy przez 6 miesięcy.

E.P.: Wszyscy jesteście członkami Klubu Wysokogórskiego Kraków. Co miało znaczenie, że akurat w takim składzie osobowym pojechaliście na wyprawę?

Ekipa wyprawy
 
Ekipa wyprawy
fot. Jakub Gałka

Kuba: Na pewno duże znaczenie miało nasze dotychczasowe doświadczenie wspinaczkowe i umiejętności każdego z nas. Warto sobie wcześniej odpowiedzieć na pytanie: czy mam na tyle umiejętności, żeby wspinanie było bezpieczne i dla mnie, i dla mojego partnera. I dopiero potem myśleć o wyprawie. Poza tym znamy się z Klubu i wiemy, że możemy na sobie polegać.

Maciek: Już wcześniej byliśmy razem na wyprawach: Kuba i Piotr w Kirgizji, ja z Piotrkiem w Gruzji, często jeździliśmy wspinać się w Tatry.

Mikołaj: Przyznaję, że chłopaków poznałem w trakcie przygotowań do wyprawy. Potem pojechaliśmy kilka razy w Tatry, żeby zobaczyć, czy w ogóle potrafimy się zgrać. Okazało się, że tak. Tym sposobem z etapu planowania przeskoczyliśmy do etapu działania. Do Pakistanu jechałem spokojny – byłem przekonany, że jeśli chodzi o partnerstwo, nie pojawią się większe problemy.

Piotr: Zaufanie jest bardzo ważne, bo przecież wiążemy się liną. Nie odpowiadam tylko za swoje życie. Muszę mieć stuprocentową pewność, że druga strona nie zawiedzie. I na odwrót. Mówi się czasem „dwójka samobójka”. Łatwo sobie wytłumaczyć ten zwrot.

Kuba: Umiejętności i doświadczenie to jedno. Natomiast drugie to, żebyśmy się zwyczajnie, po ludzku rozumieli. Przecież przez dobry miesiąc jesteśmy zdani tylko na swoje towarzystwo.

Piotr: Tak, 3 tygodnie w namiocie z tym samym kolegą mogą być stresogenne.

Kuba: Mimo wszystko nie zdarzały się nam poważne kłótnie, raczej utarczki. Staraliśmy się rozwiązywać je konstruktywnie i rzeczowo. Jeśli pojawia się konflikt, najważniejsze, żeby od razu go obgadać. Na całe szczęście dla nas, mamy do siebie szacunek – a to nie raz ułatwiało nam życie w górach.

[b]E.P.: Pierwsze wrażenia z Pakistanu?[/b]

Gilgit – sprzedawca czapek
 
Gilgit – sprzedawca czapek
fot. Piotr Picheta

[b]Piotr:[/b] Na początku byłem trochę zaniepokojony. A niepokój dopadał mnie zwłaszcza wtedy, gdy czułem na sobie wzrok dziesiątek par oczu. Dopiero potem sobie to wytłumaczyłem: inaczej wyglądamy, jesteśmy inaczej ubrani, więc to normalne, że przyglądają się nam. Niepokój szybko minął, bo Pakistańczycy okazali się ludźmi bardzo otwartymi i gościnnymi. Teraz widzę, że nasze obawy wynikały raczej z niewiedzy niż z realnego zagrożenia. Raz, przejeżdżając przez Kohistan, dostaliśmy eskortę policji. Kohistan jest uważany za niebezpieczny region. Zdarzają się napady na autobusy, kradzieże etc., ale to nie dzieje się na tle politycznym – to lokalna przestępczość. Jest też tak, że lokalsi także boją się przejeżdżać przez ten teren nocą i starają się raczej tego nie robić.

[b]Maciek:[/b] Mogę powiedzieć za całą ekipę: w Pakistanie czuliśmy się bezpiecznie.

[b]Mikołaj:[/b] Polacy swoją opinię o Pakistanie budują w oparciu o relacje z TV czy gazet. A w rzeczywistości jest zupełnie inaczej, niż jak podają to media.
[b]
Piotr:[/b] Co więcej, Pakistańczycy, z którymi mieliśmy okazję rozmawiać są źli, że jak na Zachodzie pokazuje się Pakistan, to zwykle w negatywnym świetle. Oni wiedzą, że na tę kiepską reputację Pakistanu pracują wyłącznie talibowie, z czego my nie zawsze zdajemy sobie sprawę. Pakistańczycy chyba nawet bardziej nie lubią talibów niż świat zachodni.
[b]
E.P.: Macie już plany na kolejną wyprawę?[/b]

[b]Piotr:[/b] Nie planuję żadnej dużej wyprawy. Na razie mam dosyć przygotowań, sponsorów, patronatów i dziesiątków innych spraw. Nad ostatnią wyprawą będę pracował jeszcze co najmniej pół roku. Mamy zobowiązania wobec patronów i sponsorów, trzeba np. napisać kilka artykułów, stworzyć raporty sprzętowe, przygotować film, slajdowiska, wysłać serię podziękowań. Pojadę, ale bliżej i na krócej – może do Albanii, na pewno Tatry, być może Alpy. Na pewno gdzieś pojadę.

[b]Mikołaj:[/b] Planuję wyjazd, ale już o trochę innym charakterze. Na pewno na następnym wyjeździe większy nacisk położę na wspinanie. Prawda jest taka, że w trakcie tej wyprawy, choć trwała 6 tygodni, wspinania było mało. Jak dla mnie – za mało.

[b]Maciej:.
Zapraszamy również na oficjalną stronę naszej wyprawy: www.kw.krakow.pl/pakistan2011/

Partnerzy wyprawy

Panel sponsorski

  • « Poprzednia
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
  • 6
  • 7
  • 8
  • Następna »

Komentarze (3)

  • Jakub (gość)

    Jakub (gość)

    02.04.12, 16:59

    Paweł, napisz do nas email (namiary na www.kw.krakow.pl/pakistan2011).

    Zgłoś

  • chmiel (gość)

    chmiel (gość)

    08.02.12, 14:33

    Polecam okolice Karimabadu - piękne widoki, cudowne miasto, dużo możliwości trekingowych. Ogólnie dolina Hunzy to jest to, czego szukasz. Pozdrawiam, Maciek

    Zgłoś

  • Paweł (gość)

    Paweł (gość)

    30.01.12, 16:06

    No chłopaki nieżle, gratuluję wyczynu. Mam do was pytanie. Chodzę po górach, ale się nie wspinam, ze sprzetem wspinaczkowym miałem do czynienia moze ze dwa razy w życiu. Przymierzam sie jednak do wyjazdu do Pakistanu, no i chciałbym pojechać w góry na jakiś lekki trekking bez koniecznosci używania sprzętu. Moglibyscie polecić jakieś miejsce w Pakistanie, które nadawałoby się na takie "rozrywki"? Będę wdzięczny za informacje.

    Zgłoś


Zamknij

Twój komentarz

Infolinia(22) 487 55 85

Pn.-Pt. 8-19;So-Nd. 9-19

Wyszukiwarka lotów

Osoby podróżujące

Osoby podróżujące