Dziś jest 24.04.2024

Imieniny obchodzą Aleksander, Horacy, Grzegorz, Aleksy

Portal podróżniczy etraveler.pl

gwarancja udanych wakacji
Accredited Agent

Do trzech razy Gruzja

Autor: Ewa Pluta

Data publikacji: 13.07.2011 13:00

Liczba odwiedzin: 34461

Tagi: azja, gruzja, kaukaz, achalciche, tbilisi, wardzja, gori, mccheta, lagodeski park narodowy, relacje, ewa pluta

72 godziny – tyle zajmuje podróż z Indii przez Stambuł do Gruzji. Podróż samolotem, autobusem, pociągiem, autostopem, odrobinę na pieszo. To niewiele, jeśli wziąć pod uwagę wszystkie pokonywane strefy klimatyczne, czasowe i kulturowe.

Skalne miasto w Wardzii
Skalne miasto w Wardzii. Fot. Ewa Pluta

To nie pierwszy raz, kiedy usiłowałam dostać się do Gruzji. Nad moją drogą do tego małego, kaukaskiego kraju musiało wisieć jakieś fatum. Za pierwszym razem, kiedy plecak został już spakowany, a wszystko dopięte na ostatni guzik, wybuchła wiadomość o konflikcie rosyjsko-gruzińskim. Rok później sytuacja wyglądała podobnie: plecak spakowany, wszystko przygotowane, a tu drobny wypadek i bezlitosna diagnoza lekarza: kończyna musi być zagipsowana na sześć tygodni – tyle, ile cały planowany wyjazd do Gruzji.

– Za trzecim razem musi się udać – myślałam, opuszczając lotnisko w Stambule, jednocześnie trzęsąc się z zimna, bo właśnie opuściłam Indie, gdzie szalały 40 stopniowe upały – temperatury znacznie wyższe niż w Turcji na początku maja. Nie pozostaje mi nic innego, jak kupić stosowne ubranie, bo mam niejasne przeczucie, że rozkoszny żar tropików już się nie powtórzy. Tak było w istocie: kiedy dwa dni później wysiadłam na dworcu w Karsie, jednym z najbardziej wysuniętych na wschód tureckich miast, pierwsze co zauważyłam, to dość pokaźne zaspy śniegu. Prawdziwy szok termiczny, zważywszy, że ostatnie dwa dni spędziłam w sterylnym pociągu, gdzie nie otwierało się żadne okno i żaden powiew świeżego powietrza nie docierał do środka przedziału (przedziału tylko dla kobiet, bo takie w tureckich pociągach istnieją).

Pociąg relacji Stambuł-Kars jechał 38 godzin, mając do pokonania około 1500 kilometrów, więc wydawało się konieczne, by zaopatrzyć się w spore zapasy jedzenia i cierpliwości. To drugie posiadałam, natomiast prowiantu już nie, bo jeszcze świeże, indyjskie doświadczenia podpowiadały mi, żeby nie robić zakupów. Przekonanie, iż w Turcji na stacjach kolejowych czekają dziesiątki zdeterminowanych sprzedawców, było jak najbardziej błędne. Na szczęście tym razem turecka gościnność znowu nie zawiodła.

Na stacji w Karsie wysiadły trzy osoby, nie licząc konduktora, co wiele mówi o turystycznej popularności tego miejsca. To był początek maja, padał śnieg, a do granicy gruzińskiej pozostało 150 kilometrów. Pozostało też kilka godzin chłodnej nocy, którą przeczekałam na dworcu w krzepiącej bliskości kaloryfera.

Następnego ranka podjechałam busem do Posofu – niewielkiej miejscowości pośrodku niczego, bo wschodnich rubieży Turcji nie sposób inaczej określić. Czekałam najkrócej pół godziny, usiłując złapać stopa. Bynajmniej nie dlatego, że Turcy niechętnie podwożą turystów. Zdarza się, że drogą biegnącą pośrodku jałowej i niemalże bezleśnej Wyżyny Armeńskiej nic nie przejeżdża. Ostatecznie udało mi się dotrzeć do przejścia granicznego Posof/Vale, na którym dość szybko zostałam odprawiona, gdyż żadne formalności wizowe nie są wymagane.

Przejście graniczne Posof/Vale
Przejście graniczne Posof/Vale. Fot. Ewa Pluta

Pierwszym przystankiem w Gruzji było niewielkie, przygraniczne miasto Achalciche. 40 procent mieszkańców stanowią Ormianie, co dla mnie było w tamtym momencie ewenementem, natomiast dla miejscowych codziennością, do której zdążyli się przyzwyczaić przez dziesiątki lat współistnienia. W centrum miasta znalazłam hotel, socrealistyczny moloch, gdzie przez dwa dni byłam jedynym gościem. Dobytku pilnowała „babuszka”, która dowiedziawszy się, że płacę połowę oficjalnej ceny (15 GEL), ostentacyjnym gestem zabrała grzejnik, bym nie mogła rozkoszować się pokojową temperaturą. Za te pieniądze?! Nigdy!

Prawdziwe turystyczne „rarytasy” kryją się nieco dalej. Wardzia to skalne miasto położone kilkanaście kilometrów od Achalciche. W ogromnej skale, tuż nad rzeką Kurą wykuto sieć korytarzy, podziemnych przejść, komnat, a także kaplic, bo niegdyś było to miejsce schronienia dla chrześcijan, którzy uciekali z Turcji przed prześladowaniami. Dziś pomieszkują tam nieliczni mnisi, a samo miejsce ma status muzealny.

Wardzia
Wardzia. Fot. Ewa Pluta

Pierwsze dni w Gruzji dały przedsmak tego, co miało się potem wydarzać już regularnie: zaproszenia na obiad, kawę, czy kieliszeczek „czaczuni” (gruzińska wódka gronowa, produkt domowego gorzelnictwa) stały się nieodłącznymi elementami każdego spotkania z Gruzinami. Język był kwestią drugorzędną. Ta dziwna mieszanina słów polskich, gruzińskich i rosyjskich okazywała się zwykle wystarczająca, by się porozumieć. Z wielu zaproszeń skwapliwe korzystałam, bo uczestniczyć w gruzińskiej biesiadzie, to niezapomniane przeżycie.

Szczególnie kiedy następuje moment wznoszenia toastów. Gruzini wzbijają się wtedy na oratorskie szczyty, kwieciście opowiadając o przodkach, ojczyźnie, zdrowiu i pomyślności. Najdłuższy toast, jaki miałam okazję usłyszeć, trwał 15 minut i tyczył się przyjaźni polsko-gruzińskiej, dla której wzorem mieliby być Kaczyński i Saakaszwili. Najbardziej wzruszająca przemowa miała miejsce w maleńkiej wiosce niedaleko Tbilisi. Gospodarz zadeklarował wtedy: „Mój dom, to twój dom. Moja świnia, to twoja świnia”. Jak tu nie zakochać się w tym kraju?

Muzeum Stalina w Gori
 
Muzeum Stalina w Gori
fot. Ewa Pluta

Po Achalciche i Wardzii przyszedł czas na Gori – miasto, w którym na świat przyszedł Josif Dżugaszwili, co upamiętnia muzeum, gdzie zgromadzono pamiątki po wodzu. Ekspozycja opowiada dzieje Stalina od momentu narodzin w małej chatce należącej do rodziny szewców, przez rewolucję, nietrwałą przyjaźń z Leninem, aż po działalność na wielu frontach. Choć nie brakuje tam turystów z całego świata, to jednak nie znajdziemy podpisów do eksponatów w językach innych niż gruziński i rosyjski. W samym Muzeum są trzy atrakcje, które warto zobaczyć: odlew, pośmiertnie zdjęty z twarzy Stalina, a umieszczony w specjalnie do tego zaaranżowanym miejscu, jego luksusowy, opancerzony wagon, którym podróżował po Europie oraz chata, gdzie przyszedł na świat. Jednak nie chata, ani odlew są tam główną atrakcją, a pomnik dyktatora – wśród turystów popularny plener fotograficzny.

W Gori ciągle są widoczne ślady po wielkiej historii, która upomniała się o Gruzję. Dwa lata temu wojska rosyjskie zatrzymały się niedaleko miasta, wysadzono most, a leje po bombach jeszcze długo pozostały niezasypane. Dziś pierwsze, co rzuca się w oczy przy wjeździe, to ciąg identycznych domków, w których mieszkają Osetyńcy. Wspomnienia tej kilkudniowej wojny często pojawiały się w rozmowach z Gruzinami. Do Gori jechałam autostopem i niemal każdy z kierowców opowiadał o tamtych wydarzeniach, a niektórzy specjalnie zbaczali z drogi, by pokazać zniszczenia.

Cweti Cchoweli
 
Cweti Cchoweli
fot. Ewa Pluta

Następny przystanek to Mccheta – historyczna i kulturowa stolica kraju, położona nad rzeką Mtkwarą (Kura) zaledwie 10 kilometrów od Tbilisi. To również szczególnie ważne miejsce na duchowej mapie Gruzinów. Znajdujące się tam katedra Cweti Cchoweli i monastyr Dżwari są najważniejszymi budowlami sakralnymi w Gruzji. Do Mcchety dotarłam późnym wieczorem, dlatego bardziej niż kulturowe aspekty miejsca, interesowało mnie znalezienie noclegu, a raczej kawałka ziemi, by rozbić swój namiot w bezpiecznym otoczeniu. Uznałam, że najdogodniej będzie przy samym Cweti Cchoweli, jednak doglądający katedry nie podzielali mojego entuzjazmu. Zaoferowali natomiast nocleg u swojej rodziny. Miałam sporo wątpliwości czy skorzystać z zaproszenia, ale ciekawość gruzińskiej kultury i zwyczajnego, domowego życia wzięła górę. Scenariusz wieczoru nie różnił się od poprzednich: kolacja (pierożki chinkali), mnóstwo toastów (wino domowej roboty) i niesłabnąca ciekawość Gruzinów, którzy ciągle pytali, jak nam żyje się w Polsce.

Kolejny dzień w Mcchecie był już bardzo „turystyczny”. Moi gospodarze za punkt honoru przyjęli oprowadzenie mnie po wszelkich możliwych lokalnych atrakcjach, więc najpierw odwiedziliśmy katedrę, potem wspięliśmy się na niewielkie wzgórze, gdzie stoi monastyr Dżwari – jeden z najstarszych w Gruzji, pływaliśmy też po Mtkwari, desperacko walcząc z przeciekającym dnem łodzi, odwiedziliśmy wszystkich znajomych i sąsiadów w okolicy i dopiero po dwóch dniach pożegnaliśmy się. Co może wydać się dziwne, to nie była wyjątkowo sytuacja. Odwiedzając Gruzję często możemy spotkać się z taką bezinteresownością i życzliwością mieszkańców. Ta wizyta jednocześnie dała mi sporo do myślenia, jeśli chodzi o słynną, polską gościnę.

W Mcchecie
Moi lokalni przewodnicy po Mcchecie: Georgij i Iwan. Fot. Ewa Pluta

W końcu przyszedł czas na stolicę. Tbilisi, jak na realia gruzińskie, to miasto-moloch. Mieszka tam około 1,3 miliona osób, co stanowi czwartą część całej ludności. Zdecydowanie nie jest miastem, w którym od razu można się zakochać. Sympatię do tego miejsca i autentyczne zainteresowanie nim odczułam dopiero po trzeciej wizycie. Za pierwszym razem miałam sporo szczęścia, bo udało mi się zobaczyć Tbilisi oczami miejscowych. Moim lokalnym przewodnikiem został Iraklij – bohater wielu podróżniczych stron i forów. Otóż Ira stworzył „dom otwarty”, otwarty dla podróżujących, którzy szukają chwilowego przystanku w trasie. Zdarzało się nawet, że niektórzy zatrzymywali się tam na kilka miesięcy: rekordziści pochodzą z Wenezueli (siedem lat w podróży dookoła świata) i w Tbilisi spędzili cztery miesiące. Ja zostaję znacznie krócej, bo zaledwie trzy dni, choć do stolicy będę wracać jeszcze kilka razy – Tbilisi to węzeł komunikacyjny, którego nie sposób często ominąć, co generalnie ma związek z górzystym ukształtowaniem kraju.

Miasto położone jest w malowniczej dolinie, nad którą góruje posąg świętej Nino, patronki Gruzinów, za sprawą której Gruzja była 2. na świecie ochrzczonym i nawróconym na chrześcijaństwo krajem. Z jej kultem spotkać się można niemal na każdym kroku, co szczególnie widać w Sioni, największym w kraju ośrodku religijnym przechowującym relikwie św. Nino. Spacerując po Tbilisi, najpierw zajrzeliśmy właśnie tam, potem wspięliśmy się na wzgórze, na którym wznosi się twierdza Narikala, a na koniec udaliśmy się w kierunku Starego Miasta. W tym przypadku nazwa jest jak najbardziej trafna, niektóre budynki mają długa historię, co widać po ich fasadach – wiele z nich czeka na solidny remont albo choć odrobinę uwagi. Jednak urok Tbilisi, niewidoczny na pierwszy rzut oka, tkwi w detalach: zacienionych zaułkach, misternie zdobionych fontannach, rzeźbach ustawionych w miejscach zgoła nietypowych, ulicznych pijalniach wody…

Panorama Tbilisi
Panorama Tbilisi. Fot. Ewa Pluta

Sporo czasu spędzałam też w okolicach dworca Ortaczala, gdzie kwitnie wolna przedsiębiorczość Gruzinów, gdzie nie tylko wszystko można kupić, ale też dobrze zjeść w niepozornych knajpach serwujących szaszłyki i „czaczunię”, do których przychodzą czasem zagrać panowie harmoniści. Ciekawym doświadczeniem było przenieść się potem na główny, tbiliski deptak, szeroką, reprezentacyjną aleję Rustaveli, pełną eleganckich sklepów, modnie noszących się przechodniów, eleganckich restauracji, najlepszych marek samochodów. Pewnie w Tbilisi takich równoległych światów istnieje więcej, na razie zakosztowałam zaledwie dwóch.

Starannie planowałam ostatni punkt wyjazdu, co wcale nie było łatwym zadaniem, zważywszy na różnorodność Gruzji i ogrom tamtejszych atrakcji turystycznych. Trzeba koniecznie dodać, że wiele miejsc pozostaje ciągle „niezdeptanych” przez rzesze odwiedzających, turyzm jeszcze się tam nie rozpanoszył, co może też tłumaczyć nieprawdopodobną gościnność i ufność Gruzinów w stosunku do przyjezdnych, wśród których jest zaskakująco wielu Polaków. Widać, turystyczne trendy zmieniają się w naszym kraju na lepsze…

Lagodeski Park Narodowy – tam spędziłam ostatnie dni pobytu w Gruzji. Tuż obok niewielkiej miejscowości Lagodechi przy granicy z Azerbejdżanem i Rosją przyrodę chroni się na obszarze aż 2000 hektarów. Park powstał kilka lat temu, ale doczekał się już okazałej siedziby, obok której funkcjonuje coś na kształt pola namiotowego. Na tym jednak dobrodziejstwa infrastruktury turystycznej kończą się – kąpieli trzeba już zażywać w pobliskim strumieniu. Dla tych, którzy nie są amatorami noclegu pod namiotem, przygotowano pokoje i na terenie Parku, i w samej Lagodechi. Gospodarstwo agroturystyczne mają tam… Polacy, prowadzący także Dom Polski, gdzie uczą m.in. języka polskiego.

Lagodeski Park Narodowy
Lagodeski Park Narodowy. Fot. Ewa Pluta

W czasie, kiedy odwiedziłam Lagodeski Park, wody wystąpiły ze strumieni, więc przejście niektórymi szlakami okazało się niemożliwe. Zresztą, te dostępne dostarczały niemało emocji: a to ścieżka czasem się urywała, gdzie indziej trzeba było przejść przez rwący potok, w innym miejscu wspiąć się na skałę… Przez trzy kolejne dni nie spotkałam tam żywego ducha, sezon miał zacząć się dopiero za miesiąc, stąd te pustki.

Ponoć najbardziej interesujące, dzikie miejsca znajdują się w głębi Parku, a dotarcie do nich, pieszo lub konno, zajmuje kilka dni, często konieczny jest też przewodnik (tak twierdzą pracownicy Lagodeskiego Parku). Dotarcie do Jeziora Czarnych Skał przy granicy z Dagestanem zajmuje trzy dni, trzeba zabrać spore zapasy jedzenia, wodę, sprzęt do biwakowania oraz wynająć wspominanego przewodnika (to strefa przygraniczna, dlatego nie można poruszać się samodzielnie). Niestety moje słowa nie są relacją naocznego świadka, powtarzam jedynie opinie osób, które skusiły się na trekking i widziały jezioro – jest nieprawdopodobnie piękne.

Nieprawdopodobnie piękne są też inne regiony Gruzji, których tamtym razem nie udało mi się zobaczyć. Po trzech tygodniach spędzonych w kaukaskiej republice wiedziałam, że to nie jest „łatwy” kraj, trzeba poświęcić mu trochę uwagi i czasu, jedne miejsca pokontemplować, do drugich wrócić. Jedno jest pewne – Gruzja za ten darowany czas i wysiłek włożony w jej poznawanie z pewnością się odwdzięczy, odsłaniając swoje fascynujące oblicze.

4 dni – tyle zajmuje podróż z Gruzji do Polski przez Turcję, Bułgarię, Rumunię oraz Ukrainę. Podróż pociągami, autobusami, autostopem, marszrutkami, dolmuszami, odrobinę na pieszo. To znowu niewiele, biorąc pod uwagę, ile odrębnych i skomplikowanych światów mija się po drodze.

  • « Poprzednia
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
  • 6
  • Następna »

Komentarze (1)

  • Krzysztof (gość)

    Krzysztof (gość)

    29.06.14, 21:22

    Dużo informacji o Gruzji: www.gruzja-turystyka.blogspot.com

    Zgłoś


Zamknij

Twój komentarz

Infolinia(22) 487 55 85

Pn.-Pt. 8-19;So-Nd. 9-19

Wyszukiwarka lotów

Osoby podróżujące

Osoby podróżujące