Dziś jest 28.03.2024

Imieniny obchodzą Aniela, Renata, Kastor, Antoni

Portal podróżniczy etraveler.pl

gwarancja udanych wakacji
Accredited Agent

Dziewięć dni w Beskidzie Niskim

Autor: Piotr Szczepanowski

Data publikacji: 11.10.2012 22:17

Liczba odwiedzin: 8538

Tagi: europa, polska, beskid niski, góry, relacje, podróżnicze hardkory, turystyka górska, góry relacje z podróży

Mówią, że to najdziksze góry w Polsce, wtórnie zdziczałe. Tu jest przestrzeń, tu na każdym zakręcie jest historia, tu czas płynie inaczej. Tu jest tak cicho, że odgłos własnych kroków jest hałasem. Relacja z dziewięciodniowej samotnej, 250-kilometrowej wędrówki po Beskidzie Niskim. Podróż, która z biegiem czasu coraz bardziej wymyka się spod kontroli; podróż wśród bezdroży i dzikich ostępów, podróż pośród historii ludzi, którzy tu mieszkali kiedyś i tych, którzy mieszkają tu dziś.

Cosinus parentes?
9.09.2011, sobota

9 dni w Beskidzie Niskim
 
9 dni w Beskidzie Niskim
fot. Piotr Szczepanowski

Sobota, początek września, godzina 7:15. Budzik nie dzwoni. Zapomniałem, że w soboty nie dzwoni. Dzisiaj zaczyna się mój pierwszy prawdziwy urlop; prawdziwy, bo jest on tylko nieznaczną przerwą między zarabianiem pieniędzy a zarabianiem pieniędzy, a nie okresem po skończeniu z jedną pracą a znalezieniem kolejnej. Gdybym obudził się godzinę później, moje plany urlopowe uległy by poważnym komplikacjom. O 8:45 odjeżdża autobus do Gorlic. Stamtąd ruszam w Beskid Niski na swój najdłuższy spacer. Zaczyna się jedna wielka improwizacja.

Poprzedniego dnia postanowiłem, że po prostu wstanę, ubiorę się, zjem śniadanie i wyjdę na autobus. Jak gdyby nigdy nic, bez zbytecznego emocjonowania się. Na dworcu ledwie mieszczę się do busa. Mieszczę się w sam raz, bez zbytniego emocjonowania się. Nade mną stoi stłoczonych jeszcze nieco ludzi. Swoje bagaże emocjonalne trzymają na podłodze między nogami. Czytam wydrukowane dzień wcześniej w pracy opisy szlaków turystycznych i mam wrażenie, że całe moje plany zawalą się, ale jakoś dziwnie mnie to nie martwi. Już poprzedniego dnia zorientowałem się, że nie mam noclegu na jedną z nocy. Nie wiem jak ja to planowałem, cały ja. Tymczasem w Gorlicach dalszy ciąg improwizacji. Na tamtejszym rozkopanym dworcu - gdyby jakiś tubylec nie oznajmił mi, że jest rozkopany, pomyślałbym, że on po prostu taki jest – okazuje się, że rozkład jazdy zdążył się zmienić trzy dni temu. To wystarczająco mało, żeby nie zdążyć zauważyć. Dobrze, że w ogóle ostały się jeszcze jakieś autobusy.

Po ostatecznym rozróżnieniu małego s od dużego S na rozkładzie jazdy, która to „niewielka” różnica wielkości miała się jak różnica między sobotą a dniami nauki szkolnej, udało mi się stwierdzić, że autobus, który miał jechać o 12:05, nie przyjedzie, ponieważ w sąsiedztwie dużych cyferek duże S tylko wygląda tak niepozornie, podczas gdy faktycznie jest duże. Rezygnuję więc z zatrzymania się w Szymbarku i obejrzenia tamtejszego skansenu, który na zdjęciu na Google Maps wyglądał dość zachęcająco, oraz zwiedzenia zagrody maziarskiej (nie mylić z Madziarską) w miejscowości Łosie. Jadę prosto do Wysowej, skąd mam zamiar udać się okrężnymi drogami do Hańczowej.

Wysowa-Zdrój – mało znane uzdrowisko, może i nie ma tylu turysto-kuracjuszy, co w innych uzdrowiskach, ale dla mnie to i tak za dużo. Nie odwiedzając nawet Parku Zdrojowego, gdzie ewentualnie mógłbym „zatankować” wody mineralnej, idę do Huty Wysowskiej. Po drodze odwiedzam niepozorną z zewnątrz, wręcz brzydką cerkiew jednolicie pomalowaną brązową farba olejną a w środku pełną złota i drogich materiałów, malowideł ściennych i ikon.

9 dni w Beskidzie Niskim
 
9 dni w Beskidzie Niskim
fot. Piotr Szczepanowski



Jesienią można cały dzień wędrować po Beskidzie Niskim i nie spotkać na szlaku ani żywej duszy, tak przeczytałem w Internecie. Mam nadzieję, że nie przeczytały tego tysiące innych osób. Tak czy inaczej dzisiaj to się jeszcze nie udaje. Paru rowerzystów, dwójka emerytów używających kijów zamiast kijków trekingowych. Potem już przestałem liczyć. Ale to jest sobota. Po drodze spotykam sympatyczną zagrodę, stoi przed nią stolik z krzesłami i parasol. Na przydrożnej sośnie ogłasza się tabliczka: Domowe ciasta. W miejscowości Ropica, a raczej miejscu po takiej wsi, której tylko nazwa pozostała, ma znajdować się „tajemniczo porośnięty bluszczem” stary cmentarz. Cmentarz widać tylko dlatego z daleka, że na jego skraju rosną olbrzymie 150-200 letnie drzewa. Pod nimi około 6 kamiennych krzyży. Niedużo. Zmieściło by się kilkadziesiąt razy tyle. Jeden jest z roku 1903, pozostałe tylko niewiele młodsze. Zbliża się dwóch kolesiów. Jak mówią, szukają grobu swoich dziadków. Pytają mnie o inne stare cmentarze w tej okolicy. Ich samochód ma rejestrację na „R”, przyjechali z sąsiedniego województwa. Po drodze do Hańczowej – tego już nie było w żadnym przewodniku – jakieś ruiny, zapewne PGR-u. W pobliżu „podrdzewiewa” sobie stary świadek upływu czasu. Nieużywany już zapewne od kilku lat ciągnik. Rost in peace.

Mój dzisiejszy nocleg udaje mi się znaleźć nadspodziewanie łatwo; biorąc pod uwagę dziwną numerację domów spodziewałem się większych trudności. Na szczęście moimi sprzymierzeńcami są nawet informacyjne znaki drogowe. Bar u Romana, kafejka internetowa u Romana, schronisko u Romana, sklep u Romana. To chyba centrum wsi, tu jest wszystko. Zostawiam w pokoju rzeczy i idę na krótki spacer po wsi, w której nic już nie ma. Nic, bo cerkiew drewnianą z pierwszej połowy XIX wieku, zdobiącą notabene okładkę mojej mapy, widziałem już po drodze. Kościół, stadnina koni, mini osiedle mieszkaniowe, może 200 mieszkańców, jakaś szkoła rolnicza. Wieczorem w barze na dole gromadzi się nieco ludzi. W telewizji mają pokazywać walkę bokserską. Mnie to niewiele interesuje, na razie leci coś innego, ja sobie siedzę, jednym uchem słucham a drugim wypuszczam. To co nie wypadnie, może kiedyś też przeleję na papier. Gdy leżę wieczorem w łóżku, nie myślę o niczym. To zazwyczaj trudne, tu się udaje…

Źródło mądrości
10.09.2011, niedziela

Niedzielny poranek wita mnie wschodzącym słońcem. Zbieram rzeczy i ruszam na szlak. W głowie szumi mi jeszcze wczorajszy „cosinus parentes” i parę innych sformułowań zupełnie dla mnie niezrozumiałych, których się nasłuchałem wychodząc poprzedniego dnia na wieczorny spacer – jakiś koleś tłumaczył innemu przez telefon jakieś równania matematyczne. Trochę jakby po polsku, coś po łacinie z jakimiś jakby grecko-rusko-słowackimi wstawkami. Dziwnie się słucha języka, który wydaje się tak niezrozumiały, ale tak znajomy. Czyżby to był ten język Łemków? To dziwna kraina.

9 dni w Beskidzie Niskim
 
9 dni w Beskidzie Niskim
fot. Piotr Szczepanowski



Główny szlak beskidzki, którym podążam, wbrew swojej nazwie bynajmniej nie wygląda na wydeptany. Momentalnie jest to po prostu dżungla, przez którą wije się zarośnięta ścieżka, raz po raz przenosząc się na drugą stronę potoku czy może raczej wyschłego koryta. Na około pierwszym kilometrze robię postój i użytek z papieru toaletowego. Nic, że to bezpośrednie sąsiedztwo głównego szlaku beskidzkiego. Ciężki plecak daje się we znaki, mimo że jest i tak już nieco lżejszy niż wczoraj. Przede mną jeszcze dwadzieścia parę kilometrów.

Wspinam się na Kozie Żebro – coś ponad 840 metrów nad poziomem morza. Beskid Nisko daje popalić. Stromo tu jak w Tatrach. Schodząc w dół, a raczej próbując się nie zsunąć, spotykam trójkę turystów. Bądź co bądź to jest niedziela. W dolinie Regietowa baza namiotowa warszawskiego SKPB. Już opuszczona, ale suszą się jeszcze skarpetki, gdzieniegdzie jakaś koszulka. Wygląda, jakby lada chwila ktoś chciał tu jeszcze wrócić.

Wejście na Rotundę, szczyt tylko o 100 metrów niższy od swojego koziego poprzednika, jest równie wyczerpujące. Może to dlatego, że będąc w Beskidzie Niskim nie wypada chodzić powoli, przecież to tylko małe pagórki, więc narzucam tempo jak na płaskim terenie. Na szczycie znajduje się cmentarz wojenny z okresu I Wojny Światowej, po części odbudowany. Mówi się, że najpiękniejszy na całej Łemkowszczyźnie. Imponują dwie (spośród pięciu) zrekonstruowane wieże na kamiennych podestach. Ich szpiczaste dachy przykryte są gontem i zwieńczone ogromnymi krzyżami przykrytymi okuciem na kształt hełmów. Na głównej wieży inskrypcja w języku niemieckim. Nie ma w niej smutku ani żalu. Mamy rok 1915, nie było jeszcze krwawej bitwy pod Verdun. Żołnierze rosyjscy, czescy, słowaccy, niemieccy, austriaccy, węgierscy.

9 dni w Beskidzie Niskim
 
9 dni w Beskidzie Niskim
fot. Piotr Szczepanowski



Miejsce wiecznego odpoczynku. Ja wiecznie odpoczywał nie będę. Łagodną drogą schodzę ku dolinie Zdyni. Potem długi i męczący maraton główną drogą prowadzącą z Gorlic przez Przełęcz Małastowską aż na sam koniec świata, do przejścia granicznego w Koniecznej. Przydrożne krzyże i kapliczki, dwie cerkwie. Tam gdzie niegdyś szosa prowadziła przez wsie, dzisiaj koń pasie się na łące, i tylko od czasu do czasu jakaś chyża. Powoli mam dosyć tego siedmiokilometrowego odcinka, już od dłuższego czasu czuję stare rany na stopach; tylko sandały mnie ratują przed totalną katastrofą.

9 dni w Beskidzie Niskim
 
9 dni w Beskidzie Niskim
fot. Piotr Szczepanowski



Za Konieczną, po wejściu na niebieski szlak, ma znajdować się źródło mineralne. Na mapie zaznaczone jest takim symbolem, jakby był to tryskający krystalicznie czystą wodą gejzer. Już w myślach schładzam usta w krystalicznie czystej źródlanej wodzie. Jednak mój spacer wśród krów pociągniętym ot tak na przełaj przez łąkę szlakiem kończy się bezradnym rozłożeniem się na grubej warstwie bukowych liści na szlaku wzdłuż polsko-słowackiej granicy. Źródło niby znalazłem, a przynajmniej miejsce, w którym się miało znajdować, a znajdował się nikły ciek wodny o znikomym spadku, znikomym przepływie i dość mulisto-błotnistej konsystencji, z którego nawet nie było jak zaczerpnąć wody. Może i mineralna. No cóż, dałem się przemóc stereotypom. Za dużo opiłem się krystalicznej wody z jurajskich wywierzysk, widocznie mi do głowy uderzyła. Jedyną pozytywną stroną tego stanu rzeczy jest plecak, który na tej całej przygodzie nie przybrał na wadze. I pewna zaczerpnięta z owego źródełka mądrość.

9 dni w Beskidzie Niskim
 
9 dni w Beskidzie Niskim
fot. Piotr Szczepanowski

W Radocynie wita mnie stary zrujnowany budynek gospodarczy. Z wrodzonej miłości do wszystkiego, co stare i zawalone, udaję się do środka. Robię parę zdjęć i słyszę na zewnątrz głosy przechodzących ludzi. Wychodzę. Mówią coś o akcji Wisłą, czyli o wysiedlaniu Łemków z tych okolic. W tym momencie w zupełnie opuszczonej okolicy wyłania się z ruin człowiek. Wychodzi na szutrową drogą i kieruje się w stronę Ośrodka Wypoczynkowego Nadleśnictwa Gorlice.

Butelka piwa na końcu świata
12.09.2011, poniedziałek

W tym momencie naturalną koleją rzeczy oraz w ramach pewnej retardacji nastąpić powinien opis ośrodka wypoczynkowego, w którym się znalazłem po całym dniu wędrówki i z którego dnia następnego skoro świt wyruszyłem w kolejną część swojej wędrówki. Dotarłem doń około godziny piątej, gdy już wrześniowe słońce zaczynało chylić się ku horyzontowi. Niski podłużny budynek, od frontu zwieńczony ogrodzonym i zadaszonym tarasem, pod którym rozstawione były ławy i ławki otaczał gwar najedzonych i napitych weekendowych turystów. Przyjechali tu kilkoma stojącymi na szutrowym parkingu samochodami. Widać było, że najpóźniej za godzinę odjadą do swoich cywilizacji. Zostanę ja, może ktoś jeszcze i gospodyni wraz z mężem. Zostanę w bodajże szesnasto- a może dwunastoosobowym pokoju sam. Za oknem szumieć będzie Wisłoka, będąca w tym punkcie jakieś kilka kilometrów od swojego źródła. Gospodyni ośrodka, niejaka pani Wioletta jest osobą dość specyficzną. Chowa się za zasłonką jedynego okna, które jest przestrzenią komunikacji między kuchnią a tarasem, żeby nie wpadały muchy lub gdy musi coś skomplikowanego policzyć: kto co wziął, ile zapłacił a ile ma dopłacić. „Nie lubię jak ktoś nade mną stoi”.

9 dni w Beskidzie Niskim
 
9 dni w Beskidzie Niskim
fot. Piotr Szczepanowski

Noce są tu spokojne, nie ujadają wilki, z lasu nie dochodzą przeraźliwe odgłosy. Jest cicho. Ranek. Idę tak szybko, że w pewnym momencie przestaje mi się zgadzać topografia. Tabliczka informuje mnie o wejściu na teren Magurskiego Parku Narodowego. Już tak daleko zaszedłem? Park Narodowy wita mnie również rykiem jelenia, którego z początku tylko dlatego nie biorę za ryk niedźwiedzia, bo całkiem niedawno temu, być może nawet w autobusie do Gorlic słyszałem w radiu, że te dwa dźwięki łatwo ze sobą pomylić. Tego dnia mam jeszcze zaszczyt spotkać się z kupą, którą na wskutek mroczności i przerażającego wrażenia, jakie robił na mnie tamtejszy las, początkowo wziąłem za kupę niedźwiedzia. Nie mogłem uwierzyć, że mogłaby się tu zapuścić jakakolwiek krowa. Z błędu wyprowadziła mnie dopiero albo już trzy tygodnie później prawdziwa kupa niedźwiedzia spotkana na tatrzańskim szlaku, którą poznałem po tym, że nikt inny takiej kupy nie mógł tam zrobić. Z żadną z owych kup na szczęście nie miałem nieprzyjemności spotkać się ani oko w oko ani też nos w nos. Jeśli zaś chodzi o spotkane w tym dniu zwierzęta, należało by jeszcze wspomnieć żubra, z którym stuknąłem się wieczorem przy podwójnej porcji obiadu, tak głodny byłem.

Wracając zatem do owego wygładzającego spaceru, należy wspomnieć, że jego początek minął pod znakiem ciągłego przekraczania Wisłoki, tylko po to, żeby kilkaset a czasami wręcz kilkadziesiąt metrów dalej musieć przechodzić z powrotem na drugą stronę. I tak w kółko. Ostrzegał mnie zresztą przed tym mój internetowy przewodnik. Po przejściu z Nieznajowej (a dokładniej z okolicy Chatki Imienia Miłośników Chatki w Nieznajowej; vide: Pomnik Imienia Fundatorów Niniejszego Pomnika), gdzie mija mnie terenowy Jeep MPN-u, przez wspomniany już ponury las, w którym spotkałem się z ową przerażającą kupą, wyszedłem na rozległą polanę będąca inauguracją wsi Wołowiec, która powitała mnie stadkiem pasących się krów, w których towarzystwie, rozłożywszy się wygodnie na wysuszonej w porannym słońcu kłodzie, postanowiłem również popaść się nieco, tyle że w odróżnieniu od wpatrujących się we mnie oczu, nie trawą, tylko chlebem i pasztetem.

We właściwej wsi Wołowiec, do której doszedłem dopiero po dłuższym spacerze wśród łąk, spotykam nawet więcej domów niż się spodziewałem; może bym się nawet z 20 doliczył, rozrzuconych po całej okolicy. Na dalekim końcu wsi stoi jakiś ładny stary dom, na moją obecność uaktywnia się tamtejszy pies i już za chwilkę zza okna spogląda z lekkim przerażeniem starsza kobieta. Pewnie nieczęsto tu o tej porze kogokolwiek widuje. Oczywiście znowu znajdujemy się na głównym szlaku beskidzkim, który skręca o 90 stopni w prawo i prowadzi po trawie obok drewnianego domku letniskowego. Na drzewie wyblakły żółty napis wydrukowany na białej kartce A4: Uwaga pies. O drzewo stoi oparty kij, ja na szczęście mam kijki trekingowe. Ale psa już nie ma, wyjechał razem z właścicielami domku. Jeszcze dalej kamienna podmurówka jako pozostałość jakiegoś domu. Główny szlak beskidzki znowu staje się wąską ścieżynką przez chaszcze i zarośla.

Po pewnym niczym nie zmąconym czasie wędrówki po zboczach nieznanego mi z nazwy wzniesienia natrafiam na niewielki ciek wodny. Nie zmącony żadną rozsądną myślą wylewam wodę zaczerpniętą poprzedniego dnia z Wisłoki i czerpię z potoku. Niestety, woda jest mulista. Pozostaje mi więc już tylko pół litra niczym nie zmąconej Wysowianki o specyficznym jodowym posmaku.

Tam, gdzie kończy się las a zaczynają łąki, trwa wycinka drzew. Natrafiam na kolejny mulisty potok, tym razem nabieram wody; nie ma wyjścia. Czwórka turystów wspina się pod górę. Nic nie zapowiada nieszczęścia. Nagle z polany wyskakuje chłop z kijem. Pyta się turystów, czy nie widzieli dwóch krów. Odpowiadają, że widzieli, ale nie takie uciekające. Też bym tak powiedział. Chłop zbiega w dół drogi. Jak wspominałem, nic nie zapowiadało nieszczęścia. Więc i czemu miało by się wydarzyć?
Bacówka w Bartnem, słynna ze swojego gospodarza, pana Andrzeja (patrz fora internetowe), zamknięta. Oznajmia mi to trójka turystów podążająca głównym szlakiem Beskidzkim na zachód. Schodzę więc bardzo długą drogą przez wieś Bartne, znaną jako główny ośrodek kultury łemkowskiej, aż do jej centrum, gdzie czekać ma na mnie cerkiew i sklep.

Tak przynajmniej wynika z mapy, na której dumnie figuruje przystanek autobusowy o nazwie Bartne Sklep. Ale, tak jak Krakowie nie ma już króla Kraka, tak i przy przystanku Sklep nie ma już sklepu, jest tylko coś, co nim było, a ma wielkość kiosku ruchu lub budki z lodami. A nawet gdyby był, to ceny byłyby odwrotnie proporcjonalne do jego wielkości. No cóż, przeszedłem 15 kilometrów i nie znalazłem sklepu. To naprawdę musi być koniec świata. Jest cholernie gorąco, choć to już połowa września. Mnie się chce pić, a do tego dręczy mnie butelka po piwie stojąca w cieniu przystanku autobusowego. Po głowie zaczyna mi chodzić piwo. Skąd tu przyszło, tak daleko, aż na sam koniec świata?

W drodze do Banicy narzucam ostre tempo po wyłożonej na odcinku ponad kilometra drewnianymi balami stromej drodze. Gdy widzimy takie coś, myślimy: komu chciało się układać tu tyle drzew? Gdy widzimy asfalt – nic nie myślimy. Tak przeszedłem już setki kilometrów. Nic nie myśląc. A tu? Całe życie może śmignąć przed oczami jak się człowiek wyrąbie na tych mokrych balach. We wsi Banica tym razem to szlak żółty okazuje się być szlakiem imienia miłośników hardkoru. Prowadzi po łące zarośniętej chaszczami wyżej niż do pasa. Można poznać, że jakiś czas temu szedł tędy koń. Tyle szlaku. I ten znaczek na drzewie na środku łąki. Bezcenne.

Utrzymuje mnie w przekonaniu, że nie przyszedłem tu polować na rzadkie okazy roślin łąkowych. Po jakimś kilometrze, nie spotkawszy opisywanych obiektów architektonicznych (głównie ruin), na których szukanie i tak bym nie miał czasu, docieram do niewielkiego gospodarstwa agroturystycznego, gdzie, pod chwilową nieobecność właścicieli udaje mi się zatankować półtora litra niczym niezmąconej wody z kuchennego kranu, której sporą część natychmiast wlewam w siebie w barbarzyński sposób.

Droga do Krzywej – około dwóch kilometrów – to już powrót. Oddalam się od ostatniego skrzyżowania, gdzie mógłbym się zastanawiać, w która stronę pójść. Ale pewnie i tak bym się nie zastanawiał. W popołudniowym słońcu leży przede mną olbrzymia dolina, wije się w niej droga, w oddali zabudowania i cerkiew, kolejny kilometr dalej przysiółek Jasionki, gdzie autobus znużony trasą zawraca. Może raz dziennie, może dwa razy. Każdy by tu zawrócił. W Krzywej bezczelnie rzucam się pokryty opadłymi liśćmi trawnik przed cerkwią, która jest aktualnie w remoncie, i najnormalniej leżę na ziemi. Normalnie jak na łóżku. Podobnie leży przy zakręcie po drodze do Jasionek jakiś człowiek, któremu po głowie przeszło kilka butelek piwa. Każdy ma swoje chwile szczęścia, swoje chwile zapomnienia. Przede mną kilometr do przełęczy, potem już tylko samotność wędrowca na długiej i krętej drodze aż do samego końca wśród pustych miejsc po dawnych tętniących życiem wsiach.

Zbieranie kości
13.09.2011, wtorek

Dzień czwarty nie zapowiada męczeńskiej śmierci oraz wniebowstąpienia. To ma być spacerek porównywalny do wczorajszego. Wczesnym rankiem, choć 15 minut później niż poprzedniego dnia, wyruszam na szlak. Za Chatką w Nieznajowej skręcam w prawo, prosto w objęcia Magurskiego Parku Narodowego. Mgła nie zna swojego stałego miejsca, dziś pojawia się w jednej dolinie, jutro w innej. Dziś snuje się przede mną na dalekim horyzoncie na wschodzie. Zanim tam dojdę, już jej nie będzie. Pokryte ogromnymi pajęczynami łąki lśnią pod poranną rosą. Ich stróże czekają w skupieniu. Ciszę mącą krzyki ptaków i porykiwanie jelenia, którego, gdyby nie był schowany gdzieś w lesie, ustrzeliłbym teleobiektywem.

Główna droga oznaczona na mapie kolorem czerwonym wije się pośród lasu w pionie i poziomie. Jest nowa i niezniszczona, prowadzi ku granicy słowackiej, potem zmienia się w zwykły utwardzany trakt. W leśnej głuszy niezmąconej szumem przejeżdżających samochodów, rozlega się od czasu do czasu huk, jakby ktoś uderzał kamieniem o metalową barierkę jezdni chroniącą pojazdy przed spadnięciem w zarośnięty chaszczami wąwóz. Jest w tym dźwięku coś upiornego, nie wiadomo, skąd się bierze, nie wiadomo dokąd prowadzi. Po jakimś czasie maszerowania asfaltem – w stronę przeciwną do granicy słowackiej – docieram do tablicy informacyjnej, bądź też znaku drogowego oznaczającego dla mnie koniec a dla jadących z naprzeciwka początek lasu oraz oznajmiającego, że należy zwolnić: Zwolnij, wilki. Kto jak kto, ale ja bym tam raczej przyspieszył. O niektórych rzeczach lepiej się dowiadywać po fakcie.

We wsi Świątkowa Wielka schodzę z drogi o kilometr (plus droga powrotna), ale jest warto, cerkiew naprawdę godna obejrzenia. Małe drewniane cacko mieni się wszelkimi odcieniami drewna na tle niebieskiego jak niebo nieba. W kolejnej wsi, tym razem nieco mniejszej, nazwanej logicznie Świątkową Małą robię kolejny kilometr, by zobaczyć następną cerkiew, za którą skutecznie kusi mnie swoją gościnnością nowiutki drewniany kibelek. Po rozchodzącym się od ścian zapachu oraz po nie rozchodzącym się zapachu od dołu oraz po jeszcze dość ciężko chodzących drzwiach wnioskuję, że jestem tu jednym z pierwszych gości. Kolejny mój przystanek to Kotań. I znowu kilometr trzeba dorzucić w nogi, ale jest warto. Perełka. Wokół lapidarium starych kamiennych łemkowskich krzyży zebranych z okolicy.

Znowu nudny i monotonny marsz, tym razem do Krempnej. Tam jest sklep i kolejna cerkiew na moim dzisiejszym szlaku. O wejściu do Krempnej dosyć przedwcześnie informuje mnie znak poniekąd informacyjny, być może ostrzegawczy, pod postacią napisu umieszczonego na przystanku autobusowym i głoszącego, iż „jebać Kotań”. Jak widać, jebać można się wszędzie, nawet na takim zadupiu. W Krempnej cerkiew przegrywa ze sklepem do tego stopnia, że po zakupie jakichś 3 litrów wody, w tym połowy jak się później okazało obrzydliwej smakowej Nałęczowianki, o mało nie zapomniałem, że miałem przecież wpaść do cerkwi. Rzeczona cerkiew stoi otworem, a konkretnie otworem wejściowym. Nie ma nikogo, nie ma też zakazu fotografowania, więc korzystam. To miejsce jest przygotowane na zagranicznych turystów. Wyczytałbym to z niemieckojęzycznych ulotek nawet gdybym nie znał niemieckiego.

9 dni w Beskidzie Niskim
 
9 dni w Beskidzie Niskim
fot. Piotr Szczepanowski



Gdy opuszczam Krempną jest już prawie 14. Jestem w „niedoczasie”. Zasuwam więc po początkowo dobrej, potem już zupełnie zdezelowanej drodze do niegdysiejszej łemkowskiej wsi Żydowskiej. Ocalałe cerkwisko jest nadzwyczaj wyraźne, znaczy to mniej więcej tyle, że można się zorientować, w który miejscu stała i jakie miała wymiary: jakieś 6 na 11 metrów, czyli bardzo niedużo. Cmentarz. Kilka nagrobków. Ścieżka przyrodniczo-edukacyjna – służy mi jako szlak łącznikowy do szlaku zielonego. Na tablicy informacyjnej pisze, że za przejście ścieżką należy uiścić opłatę. Już pędzę. Wchodzę na górę, która ma być dobrym punktem widokowym, jest dość stromo, trawiaste podejście jest ledwo rozjeżdżone. A tu z góry zasuwa żółty Fiat Panda. To coś jakby w środku miasta spotkać łosia. Wejście jest dłuższe, niż myślałem. To typowe dla szlaków zielonych – nigdy nie wiadomo, czego można się po nich spodziewać. Widok ze szczytu przypomina mi zejście z Baraniej Góry czerwonym szlakiem do Węgierskiej Górki – tylko tu lasy są całe a tam całe połacie wyrąbane, połamane, wyschnięte. W tym widoku jest wolność. Miejsce, w którym mógłbym rozpalić ognisko i pójść spać, patrząc jak zachodzi słońce, potem wpatrywać się w migające ciepłe płomyki.

Ale dochodzi czwarta, a ja mam przed sobą jeszcze taki kawał drogi, jakieś 15 kilometrów. Wchodzę w las. Bardzo wąska i ginąca ścieżynka wiedzie mnie zakrętami i nieoczekiwanymi zwrotami przez niski, chaszczowaty las pełen małych powyginanych brzóz o korze, której daleko jest do białości. Jestem w sercu Magurskiego Parku Narodowego, tam gdzie żyją dziki, wilki, niedźwiedzie, rysie, że nie wspomnę o krwiożerczych sarnach. Słowem, nie jest zbyt sympatycznie, a jeszcze mniej sympatycznie będzie gdy o tej porze dnia zgubię się, o co nie jest tu wcale trudno. Czuję się jak Czerwony Kapturek. Gdyby teraz jeszcze zaszło słońce, chyba bym się po... I bez tego czuje się tu niezły dreszczyk emocji, zwłaszcza chodząc samemu przez taki las.

Po około pół godziny bardzo intensywnego marszu (nie, żebym uciekał, po prostu było z górki) przez las, który w międzyczasie zdążył się nieco „podwyższyć”, ale nie na tyle, żebym przestał czuć na sobie wyimaginowane spojrzenie wilków i niedźwiedzi, wyszedłem do miejsca, gdzie biegnie zrujnowana droga z Żydowskiego do Ożennej. Zgodnie z wcześniejszym planem mam zamiar udać się na skróty przez las do miejscowości Grab. Około 2 kilometry lasem i 2 łąkami drogą raczej dobrą, wedle mapy przynajmniej. Daje to około 1 – 1,5 kilometra do przodu. Plus trochę mniej monotonii. Nie będę się rozpisywał. Po około 15 minutach marszu, gdy wszystko idzie zgodnie z planem a ja już dumnie nazywam siebie mistrzem orientacji w terenie, droga okazuje się być inną drogą, chociaż jest to fizycznie niemożliwe, bo prowadzi we właściwym kierunku i nigdzie nie było żadnych rozgałęzień, a do tego kończy się, ewentualnie jej nikły ślad prowadzi w niepokojącym kierunku. W kierunku wilków, niedźwiedzi i zachodzącego słońca. No i co? Pozostaje jedyna słuszna droga.

9 dni w Beskidzie Niskim
 
9 dni w Beskidzie Niskim
fot. Piotr Szczepanowski



Odwrót. Nie ma nic gorszego. Około godziny 17, w środku lasu, gdy z dokładnością co do kilkudziesięciu metrów jestem w stanie określić swoje położenie, ale nie mogę ryzykować o tej porze przedzierania się przez las tak gęsty, dziki i nieprzewidywalny przez jeszcze ponad kilometr, mając tylko nadzieję, że mapa jest na tyle dokładna, że kolejne 2 kilometry łąki nie okażą się lasem, albo że przede mną nie wyrośnie jeszcze jakieś bagno. Desperacko posuwam się pozostałością szosy w kierunku Ożennej. Słońce chyli się ku zachodowi, może jeszcze godzina, może najwyżej półtorej i schowa się za horyzontem na prawie 12 godzin. Mam przed sobą jeszcze jakieś 10 kilometrów. To jest chyba najbardziej przerażające. Późno, daleko od domu i do tego piekielnie bolą łydki. Mam w nogach 30 kilometrów, może nawet więcej. Dopiero gdy docieram do Ożennej, pierwszej cywilizacji po Krempnej zdaję sobie sprawę, jak długi kawałek papieru na mapie trzeba jeszcze przejść.

I tak słońce zachodzi, a ja idę, idę, idę… Nie zważam na to, że bolą nogi. Stopy sprawiają wrażenie, jakby całe spuchły. Mijam domy, mijam przystanki autobusowe, wyprzedzają mnie samochody; w Wyszowatce, gdy ostatnie promienie słońca oświetlają las wysoko nad halami, mijam sklepik, przy którym lokalna ludność zgromadziła się w celu picia piwa i czyni to zgodnie z planem.

Na przełęczy stoi krzyż. Nie dwuramienny prawosławny, ale zwykły. Widok dziwny w tej okolicy. Stoi na tle zachodzącego słońca. A raczej rozpalonego nieba. Nie mam czasu. Ale siadam, wypoczywam, wyciągam aparat robię zdjęcia. I tylko butów nie zdejmuję ze strachu i w myśl zasady że nie wyciąga się grotu strzały z rany. I zaczynam myśleć, czym byłby ten świat beze mnie? Ludzie nie widzieli by wieczorem samotnego wędrowca z ciężkim plecakiem, kijkami i aparatem, idącego drogą, nie wiadomo skąd i nie wiadomo dokąd, od wschodu słońca, przez upalne popołudnie aż po czerwień zachodu. Nie zastanawialiby się, co widziały po drodze jego oczy, o czym myślał, gdy tak godzinami szedł. To jest szaleństwo. Kamienista droga bije resztką jasności wśród ciemniejącego świata. Gdy przekraczam bród na Wisłoce, jest już półmrok. Już blisko.

Spacer po drugiej stronie przyjemności
14.09.2011, środa

Co to się poprzedniego dnia działo, jak wróciłem jakimś cudem do ośrodka. Pierwsze co to poszedłem coś zjeść zanim zamkną stołówkę. Teraz mi się dopiero przypomina, dlaczego się tak spieszyłem. Pani Wioletta już się zastanawiała, gdzie jestem. Po zjedzeniu czegoś na kształt obiadokolacji jakimś cudem udało mi się doczołgać do pokoju, zostawić plecak i udać się pod prysznic, gdzie próbowałem reanimować jedną z łydek, która już zupełnie odmówiła współpracy, poprzez polewanie jej gorącą wodą. Gdy z wielkim trudem kładłem się spać poprzedniego dnia, nie spodziewałem się, że wstanę następnego ranka. Po tych 43 kilometrach… Ale wstałem i około godziny 9 udało mi się wyruszyć. Na krótki zielony szlak Nadleśnictwa Gorlice.

W byłej wsi Lipne, do której prowadzi leśna droga, wprawdzie dostępna dla użytku publicznego, jednak wstęp na którą poprzedzony jest zbiorczym znakiem informującym o wszelkich możliwych nieszczęściach potencjalnie czyhających na udających się nią kierowców, natrafiam z pomocą nieznacznego drogowskazu na wąską ścieżkę wiodącą do cerkwiska, za którym znajduje się łemkowski cmentarz, około stuletni, za nim z kolei cmentarz wojenny z I Wojny Światowej, zwieńczony dość przerażającym napisem w języku niemieckim „wojna burzy, wojna buduje”, wyremontowany w roku 1998 a mimo to noszący wyraźne ślady zęba czasu, który dość mocno wgryzł się w drewniane krzyże obalając co niektóre poprzeczki, chcąc jakby udowodnić, że od wojny, i cmentarzy, które potrafi ona budować, potężniejszy jest ząb czasu.

9 dni w Beskidzie Niskim
 
9 dni w Beskidzie Niskim
fot. Piotr Szczepanowski

Jeśli już mowa o czasie, to czas na kolejne spotkanie ze szlakiem zielonym, który, mimo pewnych początkowych trudności ze znalezieniem miejsca, w którym wchodzi on w las, wije się w sposób dość przyjemny wśród jeżyn, z których każda wydaje się mieć swój indywidualny, niepowtarzalny smak. Chęć zasmakowania każdej z nich znacznie spowalnia wędrówkę i czyni ją jakby pełniejszą. I gdy po dłuższym czasie wydaje się, że jestem już po drugiej stronie przyjemności, że już za chwilkę pokaże się polana i przepiękna panorama, na widok której zapomnę i jeżynach, szlak zagłębia się w magiczny bukowy las pełen fantazyjnie powyginanych drzew, który wciąga w siebie tak głęboko i bez reszty, że człowiek zapomina o całym świecie. Jeśli już mowa o czasie, tu musi on płynąć jakoś inaczej.

Szlak urywa się. A raczej nie tyle urywa, co po prostu rozpływa się bez śladu, tak samo jak droga, którą tu przyszedłem, o ile w ogóle przyszedłem jakąś drogą, może raczej ciekawość mnie tu przywiodła. Droga jednak musiała być, bo po jakimś czasie szukania jej kontynuacji udało mi się zauważyć za gęstymi jeżynami namalowany na sośnie znaczek symbolizujący szlak zielony. Po przedarciu się przez chaszcze stwierdzam, że nie ma żadnej drogi, choć mogłem to równie dobrze stwierdzić przed wejściem w jeżyny. Teraz zaś mam okazję stwierdzić to jeszcze raz wracając przez te same zarośla, albo też szukać dalszej drogi opierając się o znaczek, który równie dobrze ktoś sobie mógł tu dla żartu namalować. Jedyne co mi przychodzi na myśl, to szlak imienia miłośników hardkoru, jak go sam nazwałem na pamiątkę niezapomnianych przejść, jakie mi zgotował podczas okrążania jeziora Kołakowskiego-Stęszewskiego w Puszczy Zielonce w powiecie poznańskim latem 2010 roku. Skądinąd obydwa szlaki zielone. Po około 20 minutach przedzierania się na dziko przez gęsty las wychodzę na śródleśną drogę, jakiś czas później na łąkę. Co się dowiedziałem po drodze, to moje.

Przeszedłszy byłą wieś Czarne – swego czasu ośrodek tętniący życiem, również politycznym, o czym dowiedziałem się z tablicy umieszczonej na drzwiach umieszczonych z kolei na framudze (już nie umieszczonej, ale) ustawionej w szczerym polu, a raczej na szczerej łące na pamiątkę po wsi, dziś już tylko będący pustą doliną, w której rozbrzmiewa dźwięk dzwonków wypasanych krów i owiec (bacówka to jeden z dwóch budynków w całej wsi) – udałem się do równie gęsto zaludnionej wsi Długie, gdzie zastały mnie piece do wyrobu węgla drzewnego, częściowo już tylko używane, sądząc po chwastach świeżo wyrosłych w niektórych z potężnych metalowych zbiorników z masywnymi, ciężko chodzącymi drzwiami. Obok szopa i stare auto dostawcze o kształtach Nysy, stojące lekko wkopane i służące za bazę noclegową węglarzy, których notabene spotkałem dnia poprzedniego po zachodzie słońca jadących samochodem w stronę Wyszowatki, z twarzami umorusanymi jak diabły. Wtedy jeszcze nie wiedziałem kto to był.

Zaczyna jakby lekko od czasu do czasu kropić, ale co tam. Po przeciwległej stronie stary łemkowski cmentarz. Kilka krzyży, ale uwagę przykuwa jeden nowy – obelisk z wyrytymi imionami i nazwiskami członków jednej tylko łemkowskiej rodziny z wypisanymi miejscami, gdzie zmarli: Kijów, zachodnia Ukraina, Kanada, Argentyna. Takie były losy tych ludzi.

9 dni w Beskidzie Niskim
 
9 dni w Beskidzie Niskim
fot. Piotr Szczepanowski

Do ośrodka doszedłem z przemoczonymi spodniami Tutejszego deszczu nie wolno lekceważyć. Nie obejrzałem nawet cmentarza z okresu I Wojny Światowej. Był tak blisko, że nie zdążyłem go zauważyć, poszedłem dalej. Dobrze, że w porę zawróciłem.

Wilk
15.09.2011, czwartek

Po wczorajszym lekkim, 14-kilometrowym spacerku dzisiaj czas na jakiś dalszy wypad. Jest parę cerkwi do zobaczenia. Wyjście skoro świt i szturm na Zdynię. Pierwszym przystankiem ma być dopiero obszar festiwalowy Łemkowska Watra. To jest osiem kilometrów krętą droga przez las, drogą, przed którą ostrzega kierowców opisywany już uprzednio znak. Dzisiejszy poranek jest zdecydowanie najchłodniejszy ze wszystkich, jakie do tej pory dały mi się odczuć w Beskidzie Niskim. Może 10 stopni Celsjusza? Nad Zdynią unosi się mgła. Tamtejsza rzeczka Zdynianka mocno tego ranka oddycha. Opary niesie aż nad łąkę, gdzie pasie się stado krów, i tworzy po przeciwległej do wschodzącego słońca stronie piękny łuk mgielny – białą tęczę.

9 dni w Beskidzie Niskim
 
9 dni w Beskidzie Niskim
fot. Piotr Szczepanowski



Mgła rozchodzi się zupełnie, gdy już docieram do murowanej cerkwi w Smrekowcu. W ogóle nie czuję dziś zmęczenia. Buty nie obcierają, łydki nie bolą, zmiana butów na sandały jest tylko nieznaczną ulgą, gdyż te nie posiadają amortyzacji. Zagaduje mnie jakiś miejscowy człowiek, skąd pan idzie. Z daleka. To ile to już pan idzie? Piętnaście. Minut?! Nie, kilometrów.

W Smrekowcu mam skręcić w lewo, na zielony szlak, by przez niewielkie wzniesienie o wdzięcznej nazwie Banne przejść na skróty do Skwirtnego. Niestety nie udaje mi się znaleźć miejsca, wedle mapy bardzo wyraźnego, gdzie szlak przecina drogę i gdzie powinienem skręcić w lewo. Idę więc prosto. Ze szlakiem zielonym bardzo trudno jest wygrać. Kwiatoń, tutejsza cerkiew uchodzi za jedną z najpiękniejszych w całej Polsce. Widziałem już kilkanaście, zgadzam się. W środku trwają prace remontowe przedsionka. W środku ochroniarz, a koleś z lustrzanką na statywie dokonuje kompleksowej dokumentacji cerkiewnych precjozów. Ja również korzystam z okazji i co nieco dokumentuję. Potem jestem jeszcze poproszony o wpis do księgi pamiątkowej i z przyjemnością daje upust swojemu zachwytowi.

Skwirtne, kolejna cerkiew, już nie tak piękna, ale co tam. Po drodze jakaś siedząca pod chatą babcia mówi mi dzień dobry. Dzień dobry, odpowiadam. Z radością z nieoczekiwanej wymiany zdań, tak krótkiej, ale jakże budującej, idę dalej, by po chwili znaleźć początek zielonego szlaku, tego samego, którego początku szukałem po przeciwległej stronie góry Banne. Po pół kilometra udaje mi się go zgubić, co zresztą nie jest szczególnym osiągnięciem. Potem znowu go znajduję, z jego pomocą przechodzę przez szczyt i w końcu opuszcza ze względu na fatalne błocko. Wychodzę po niedługim czasie z lasu i po łąkach schodzę do doliny, gdzie w końcu przeprawiam się po kamieniach przez niewielką rzeczkę, bardziej wzdłuż niż w poprzek, ale grunt że prawie suchą stopą. Chcesz chodzić zielonymi szlakami to licz tylko na siebie. Mijam sklep na skrzyżowaniu, gdzie w drodze „tam” kupowałem co nieco do zjedzenia. Po drodze do Gładyszowa cmentarz wojenny z niezrozumiałym dla mnie napisem: Wir sind der Atemzug der Millionen der das Vaterland gerettet hat. Kto tu mówi o uratowaniu jakiejkolwiek ojczyzny, zwłaszcza w roku 1915?

9 dni w Beskidzie Niskim
 
9 dni w Beskidzie Niskim
fot. Piotr Szczepanowski



Gładyszów wita ośrodkiem wypoczynkowym, ośrodkiem miłosierdzia (prawosławnym, a jakże), punktem opieki medycznej, punktem zaopatrzenia lokalnej ludności w piwo i inne środki pierwszej potrzeby, oraz oczywiście cerkwią, zbudowaną zaraz przed II Wojną Światową, a której ikonostas wykonano dopiero niedawno temu. Wybudowana na planie krzyża greckiego, jest na całej Łemkowszczyźnie ewenementem. Przy cerkwi dzwonnica i tablica krajoznawcza przedstawiająca drewniane zabytki całej okolicy łącznie ze Słowacją. Jutro koniecznie idę na Słowację. Tymczasem małe zakupy i czekanie na autobus, który odjeżdża z Gładyszowa o 15.45, jak dowiedziałem się z infolinii, której numer spisałem jeszcze w Gorlicach. Oto cały rozkład jazdy na tutejszych przystankach. I gdy już dochodzi 16, a ja dalej siedzę na wysokim krawężniku, żeby przypadkiem nie przeoczyć busa, i zaczynam myśleć o łapaniu stopa. I wtedy widzę, jak autobus odjeżdża. Z przystanku na przecznicy do drogi głównej…

Są w każdej podróży momenty, gdzie sytuacja wymyka się spod kontroli. Oto właśnie odjechał pierwszy i ostatni autobus w kierunku Koniecznej. Co jakiś czas przejeżdża samochód. Macham na pierwszy, drugi, trzeci… Nie mogę uwierzyć, że zebrałem się w ogóle na odwagę. Ale macham tak bez przekonania, jakbym już się pogodził ze swoim losem. A brakiem przekonania jeszcze nikt nikogo nie przekonał.

Droga najpierw prowadzi z górki, potem pod górę. Za mną 30 kilometrów, przede mną 12. Ostatnie 8 przez las, bez wyjątków. Jest k… po 16, to nie jest środek lata. Jak w ogóle można doprowadzić do tak kuriozalnej sytuacji? Zawziąłem się, idę, będę szedł do upadłego, znowu nie czuję zmęczenia, to adrenalina, ale i ona się kiedyś skończy. Z przeciwległej strony nadjeżdża autobus, ten sam, który mi bezczelnie zwiał, chociaż za nim biegłem, krzyczałem, machałem rękami. Teraz już tylko jeden prosty gest, zagięcie ręki w odpowiednim miejscu. Na tyle wcześnie, żeby zdążył zauważyć, na tyle późno, żeby nie zareagował. Dochodzę do skrzyżowania, gdzie od drogi głównej skręca się na Łemkowską Watrę. Potem zaczyna się las. Kończy mi się to, co najcenniejsze. Adrenalina. W zasadzie to już bez większego entuzjazmu wspinam się po asfalcie po łące, na której już odbija się późne popołudnie.

Za mną samochód. Mała terenówka, w niej facet koło trzydziestki, długie czarne włosy, krótka broda, na wystającym spod czarnego podkoszulka przedramieniu wytatuowany wilk. Na siedzeniu pasażera kobieta z kilkuletnią dziewczynką na kolanach. Zatrzymuje się koło mnie. – Tędy się dojedzie do Łemkowskiej Watry? Nie wiem, co dokładnie mu wtedy powiedziałem; że do Łemkowskiej Watry albo i dalej. Zrozumiał co mam na myśli. I spojrzałem na niego nie wiem nawet jak to opisać. Tak jakbym chciał powiedzieć: podwieźcie mnie choćby i na dachu. Choćby i kilometr. – No niestety mamy ciężką sytuację lokalową. I odjechał. Nie miałem o to żalu. Nie ujechał jednak za daleko. Kilkadziesiąt metrów dalej stoi. Coś tam się w środku kotłuje. Ale idę przed siebie, choć nie wiem, to jednak wiem co chodzi. Gdy już jest na wysokości samochodu, Wilk, bo tak go sobie nazwałem, wychyla się z okna i oznajmia mi, że dokonali małego przemeblowania, po czym wskazuje na wolne przednie siedzenie. W nieszczęściu czasami lepiej spotkać wilka niż człowieka.

Siedzę więc na przednim siedzeniu jakiegoś nieznanej mi marki autka terenowego (z notabene sosnowiecka rejestracją!) niewiele większego od malucha i składam swoje kijki trekingowe, żeby nic w aucie nie rozwalić. – Spokojnie, tu nie ma czego zniszczyć. Opowiada mi przez całą drogę. O tym, jak jechał tędy pierwszy raz, też na stopa, w starej Nysce; innym razem już swoim maluchem i jak pewnego razu się tu zakopał, po czym udał się do rezydującego niedaleko leśniczego, który tylko zapytał, czy umie sam założyć linę, po czym bez zdejmowania z nóg kapci, w samym środku oglądania meczu piłki nożnej, wsiadł do swojego auta, żeby pomóc podróżnemu w potrzebie. Nie obyło się też bez innych przygód z pływaniem w maluchu, suszeniem i jeżdżeniem dalej, co jest ewenementem w porównaniu z innymi napakowanymi elektroniką samochodami. Było i o tym, jak wracając ze Słowacji wraz z grupą znajomych zdarzyło się jednemu koledze tak się nawalić z pomocą kupionych w zlokalizowanym na granicy sklepiku bezcłowym wysokoprocentowych specyfików, że wracał do bazy noclegowej (może 5 kilometrów) przez las całą noc, co rusz ucinając sobie drzemkę na poustawianym przy drodze drewnie z wycinki bądź to gdzie popadnie, nie doznając przy tym najmniejszego uszczerbku na zdrowiu. Nie było by w tym oczywiście nic nadzwyczajnego, gdyby przed samą bazą namiotową nie skręcił sobie kostki. Były jeszcze opowieści o tajemnicy chatki w Nieznajowej, o której to pisze nawet w Internecie (o tym, że mało kto ma ten zaszczyt ją poznać, nie zaś o tym, co to jest). W Nieznajowej koło rzeczonej Chatki wpada do Wisłoki jakaś inna rzeczka. W tym właśnie miejscu koryto ma około 3 metry głębokości za sprawą pewnego operatora koparki, któremu w odpowiednim miejscu i czasie dano na piwo, a dano po to, żeby w lecie można było się gdzie wykąpać. Pewnego więc razu, późnym już wieczorem, podążała zdecydowanym krokiem w stronę Chatki w Nieznajowej jakaś samotna, objuczona ciężkim plecakiem turystka ze słuchawkami w uszach, czy to w goretexowym obuwiu, czy może nie zważając na żadne przeszkody terenowe, prosto do swego celu…

Było nieco przed szóstą, gdy po energicznej jeździe dotarliśmy do ośrodka w Radocynie. Nie wiem, co by było, gdybym nie złapał tego stopa. Jeszcze pewnie jakieś dwie godziny bym szedł. Szczęśliwy, jak to tylko szczęśliwy człowiek po dniu pełnym takich przygód być może, udałem się na zasłużony odpoczynek, ciesząc się na kolejny dzień, który miał mi przynieść wycieczkę na Słowację. Jeśli zaś chodzi o turystkę, w ostatniej chwili dojrzała znaki ostrzegawcze wysyłane przez Wilka z przeciwległej strony „basenu”.

Bardzo długi dzień
16.09.2011, Piątek

Do tych pagórków leśnych, do tych łąk zielonych

Wspominałem w poprzednim rozdziale o chwilach, w których sytuacja wymyka się spod kontroli. Pierwszą i nie ostatnią tego oznaką była wczorajsza przygoda z autobusem. To również ten dzień był ostatnim dniem, w którym miałem czas na pisanie na bieżąco. Wszystko inne, co opisane jest po odjechaniu autobusu, to już tylko wykopaliska z dalszych zakamarków pamięci. Co więcej, dnia 16 września rano zorientowałem się, że przecież muszę się z ośrodka wyprowadzić. Nie żeby mnie ktoś wyrzucał, ale muszę po prostu zacząć udawać się w stronę Gorlic. Dobrze, że się zorientowałem zanim wyszedłem zostawiwszy połowę sprzętu w ośrodku.

To niecodzienne odkrycie mogłoby postawić moją wycieczkę na Słowację pod dużym znakiem zapytania. Jednak mając do dyspozycji cały dzień, czyli co najmniej 10 godzin, mogłem pozwolić sobie na zagraniczny wypad jako element drogi do schroniska na Magurze Małastowskiej. I jeśli ktoś myśli, że powrót to już koniec, że to już dogorywanie podróży, to jest w błędzie. Najlepsze dopiero przede mną.

Moja wędrówka zabiera mnie po raz kolejny w jakiś inny świat. Wychodząc rano z ośrodka nie widzę się z nikim. W bezkresnej ciszy idę kamienistą drogą, trochę pod górę, trochę z górki, po prawej mijam samotne przydrożne krzyże – każdy z nich stał niegdyś koło gospodarstwa. Na lewo łąka, dnem której wśród szuwarów płynie Wisłoka, a z niej nad perlistymi kroplami rosy, kąpiącymi się we wschodzącym słońcu, pną się ku górze opary poranka. Za dużo romantyzmu? Po prostu nie mogłem się opanować. Strzelałem fotki jak głupi. Nie po to się idzie kawał drogi, żeby w tym jednym momencie dalej iść, żeby nie zrobić sobie tej jednej jedynej zasłużonej przerwy.

Liście drzew złocą się w prześwitującym słońcu i świecą niczym lampiony. Zza oparnego parawanu łąki wychyla się nieśmiało daleka ściana lasu, droga ucieka za zakręt. Uciekam tą drogą coraz dalej i dalej. Potem znowu łąka wspina się ku wschodowi, widzę tam daleko za jej szczytem bezkresną ciszę. Taką ciszę, jaką ona tylko być potrafi. I tam, wśród milionów kropel jestem przemoczony i szczęśliwy. Tam jest miejsce, którego nigdy nie widziałem i za którym zawsze tęskniłem, miejsce, do którego być może kiedyś wrócę. Droga rozpada się na drobne kawałki, tu kiedyś było życie, zdziczałe drzewa i nieogarnięte zasoby czyichś wspomnień wypełniają to miejsce. Dziki las o świcie. Wilgoć w powietrzu, jakiś bezwonny zapach. Wiem, gdzie jestem, ale nie wiem dokąd idę. Wiem, że muszę iść na południe, w kierunku słowackiej granicy. Cokolwiek by to nie znaczyło. Nieważne jaką drogą, nieważne, że mokra łąka sięga po pas. Widzę słońce, idę słońcem, schnę i moknę, chwilo trwaj…

Na łące trafiam na drzewo, wraz z nim trafiam z powrotem na szlak, który oczywiście zgubiłem. Jako ciekawostkę podam, że nie był to szlak zielony. Wzdłuż granicy bardzo wąską i zarośniętą ścieżką prowadzi szlak czerwony. Mało kto tędy chodzi, o tej porze w zasadzie już nikt. Chyba że jakiś niedźwiedź. Po prawej zarośla, po lewej jeszcze gęstsze zarośla. Trzeba by mieć maczetę, żeby przejść. To coś jak zasieki. Mam zamiar przeprawiać się na dziko przez granicę. Jestem chyba chory na głowę. Nikt tu już nie pilnuje, ale ja i tak dostaję zastrzyk adrenaliny, gdy tylko las po lewej nieco się przerzedza – na tyle, żeby dało się przechodzić między drzewami bez poszarpania się. Schodzę powoli do dołu. Wiem, że dobrze idę, w dół to dobry kierunek. Tylko tyle. I że muszę trafić na ciek wodny, który ma tu swój początek. On powinien już zaprowadzić mnie do drogi.

Gdyby ktoś spotkał mnie w tym miejscu, zapytałby, co tu robię. Co ja tu w takim miejscu do cholery jasnej robię? Nie żeby miał coś przeciwko, tak tylko z ciekawości i niedowierzania. Trafiłem na pozostałość jakiejś leśnej drogi prowadzącej wzdłuż głębokiego na dobre kilkanaście metrów wąwozu. Droga poprzetykana jest powalonymi drzewami, zasypana grubą warstwą liści, gdzieniegdzie pnie się jeżyna. Tu się wjedzie już chyba tylko czołgiem. Przede mną droga co rusz się urywa, ginie na małych łączkach wśród pokrzyw po pas, to znowu wchodzi w las i można się bawić w omijanie leżących pozostałości drzew. Jest już blisko, coraz bliżej. I wtedy widzę, że przede mną jest łąka.

Nie było przed Mickiewiczem słów, żeby opisać to, co zobaczyłem. Wszędzie, jak okiem sięgnąć – a horyzont daleki – zieleń. Łąki, pagórki, dolinki, zarośla. Ani śladu człowieka, ani śladu cywilizacji. Gdzieś na dalekim horyzoncie góry. Niebieskawo-zielone zdają się. I chmury nade mną. Wieszcz zamieniłby Litwę na ten widok. I tak schodzę po łące dalej w dół, aż do Vyšnej Polianki. Cmentarz. Mała drewniana cerkiew, pomyślałbyś że kaplica, a może i kaplica, wschodnia ściana pachnie drewnem rozgrzanym w słońcu. Pachnie wolnością. Poniżej nowa murowana cerkiew. Siadam na schodkach przed wejściem na posesję. Drogą przejeżdża samochód. Jem drugie śniadanie.

Droga na północny zachód do Ondavki, wzdłuż niej na słupach kabel i megafony. Co rano puszczana jest z nich muzyka i lokalne ogłoszenia. Ondavka to taki inny koniec świata, po słowackiej stronie. Maleńki kościół, szkoła, jakiś budynek użyteczności publicznej, ruina jakiegoś wielkiego gospodarstwa, coś jak PGR-u, tam gigantyczne składowisko zużytych opon. Dużo jak na taką mała wieś, zapomnianą wśród beskidzkich dolin, wieś na końcu drogi. Z Ondavki prowadzi jakaś wąska, wyboista i miejscami niesamowicie stroma droga na drugą stronę owych pagórków leśnych i łąk zielonych, droga przy której po prostu siadam i siedzę.

Po drugiej stronie Becherov. Brzmi znajomo. Becherovka. Ale ten Becherov trochę za mały na Becherovkę. Musi być gdzieś jeszcze jakiś inny. Idę tam tylko dla znaczka na mapie mającego oznaczać zabytkową cerkiew. Ale tak naprawdę to jedyna droga z powrotem do Polski. Do kościoła (nie cerkwi) i to do tego murowanego prowadzi droga na kamiennym wale o pionowych ścianach, w kluczowym momencie ponad dwumetrowym. Taka ciekawostka. Poza tym budowla niespecjalna, tak samo jak cmentarz.

Przedtem jeszcze, po drodze, widzę jak z góry zjeżdża normalnie osobowy samochód. Jedzie centralnie po łące, jak leci. Po łące (albo może po pastwisku) jedzie sobie z górki samochód, nie żadną drogą, tylko po trawie, zwykły nie-terenowy samochód. Ja idę szutrową drogą kilkanaście metrów równolegle do niego. Ile jeszcze trzeba w życiu zobaczyć, żeby nie dać się zaskoczyć?

Nie żeby mi się chciało pić, albo żebym nie miał zapasu wody mineralnej. A mówiąc bez ogródek: jest na mapie źródło to trzeba wypróbować, co tam za wodę dają. Na pewno mineralną. Širny pramen. Wiem już, że pramen to źródło. A širny coś mi cały czas mówiło. Skądś znałem to słowo. Po moim ostatnim doświadczeniu ze źródłem nie robię sobie zbyt wielkich nadziei. Pod źródełko, tym razem bardzo dobrze oznakowane, ogrodzone i zaopatrzone w wiatę podjeżdża samochodem jakiś młody człowiek ze starszą kobietą, zapewne babcią, tankują wodę i odjeżdżają. Barierka pomalowana na kolor żółty. Na żółto maluje się też rury z gazem. W środku drewniany cebrzyk, z którego wypływa woda. Od czasu do czasu z dna wydostają się spore ilości bąbelków. To źródło siarkowe. Nie da się wypić więcej niż kilka łyków. Zasadniczo woda śmierdząca zgniłymi jajkami nie zostałaby przez nikogo uznana za wiarygodną, gdyby nie cały ten marketing dookoła.

Jest połowa września, piątek, jestem na Słowacji, grubo ponad 30 kilometrów od najbliższego dworca autobusowego lub kolejowego, z którego mogę wrócić do Krakowa. Jest połowa września, od czasu do czasu zaczyna wiać chłodny wiatr. Idę drogą, która ma zaprowadzić mnie na przejście graniczne. Przydrożna tablica informuje mnie: „Polsko - 2 km” Najpierw jest to gładka asfaltówka z nowiutkimi barierkami i elegancko wymalowanymi pasami. Potem barierki znikają a asfalt cofa się o jakieś 20 lat, nie licząc zapewne wielu doraźnych korekt. Po jakiś czasie już nawet i tych korekt nie widać. Lewy pas zmienia się w jedną wielką dziurę dla niepoznaki zasypaną szutrem. Gdzieś w okolicach tego końca świata, gdzie już blisko porastającej niskie beskidzkie wierzchołki buczyny, znajduję przy drodze zaciszne miejsce na trawie, pod głowę podkładam plecak i patrzę czyste niebo, na którym może gdzieniegdzie jakaś chmura. Nie wieje, słońce grzeje twarz i ręce. Jest mi bardzo wygodnie, mam czas, nie muszę się nigdzie spieszyć. Ogarnia mnie błogość. Chwilo trwaj.

Odkrywanie innych cywilizacji

Próbuję sobie przypomnieć, czy na mojej 14 kilometrowej drodze od granicy do schroniska na Magurze Małastowskiej, cały czas aż do znudzenia prowadzącej mnie asfaltem i wymuszającej coraz częstsze przerwy, wydarzyło się coś ciekawego, aż do momentu, w którym ujrzałem niepozorny drewniany budynek schroniska wyłaniający się wreszcie zza zarośli wzdłuż monotonnego podejścia na Magurę, i usłyszałem ujadanie tamtejszego psa, i w którym po raz kolejny trafiłem do innego świata. Otóż nie, nie wydarzyło się.

Najpierw krótki opis miejsca, w którym się znalazłem. Schronisko niewielkie, bardzo kameralne, położone na pochyłym stoku w ten sposób, że z jednej strony (mniej więcej ze wschodu) wchodzi się na poziom zerowy, który jest kuchnią i magazynem na piwo i inne materiały pierwszej potrzeby, z drugiej zaś strony jest już piwnicą, bo grunt znajduje się już 2 metry wyżej. Z tejże strony jest wejście na poziom pierwszy, gdzie znajduje się aż jedna łazienka oraz przestronna sala z dużym, typowo schroniskowym oknem na wschód, można by rzec, że to przeszklona ściana. Pomieszczenie to służy zapewne w nagłych przypadkach „szczytowania” sezonu do retencjonowania ponadnormatywnych ilości turystów. Tam też znajduje się szyb i winda wiodąca do kuchni; można nią przemieszczać obiad oraz brudne naczynia. Można też kota (tutejszy, bardzo fajny kotek), ale nie wiem, czy miałby na to ochotę. Na spółkę z żubrem zakupionym w Gładyszowie zjadłem bodajże pierogi i zwindowałem zapłatę w wysokości 8 złotych prosto w czeluści kuchni na wyżej wymienioną głębokość 2 metrów.

Trzeci poziom schroniska to już klasyczne pokoje. Mój czteroosobowy pokój ma około 4 metrów kwadratowych powierzchni stojącej. Resztę zajmują dwa ustawione obok siebie dwupiętrowe łóżka. W ów noclegowy świat wprowadził mnie jeden z jegomościów zagrzewających obecnie miejsce w schronisku, a jak się potem dowiedziałem, (były?) student historii z Gliwic, z długimi czarnymi włosami, trochę jak metalowiec, na co również wskazywał ubiór, ale o twarzy łagodnej, tak, że od razu skojarzył mi się z jakimś leśnym elfem; imienia niestety nie udało mi się zapamiętać. Jak się potem okazało, zwykł on pomagać w prowadzeniu schroniska niejakiemu Watiemu, gospodarzowi schroniska, niewiele starszemu, może w moim wieku.

Kolejnym, człowiekiem, który znalazł się na mojej drodze, był niejaki (o ile dobrze pamiętam) Marek. Człowiek ode mnie już na oko nieco starszy, spokojny, poważny, trochę samotnik. Głos ciepły, może nawet znajomy. Z wyglądu bym powiedział że trochę jak Paweł Małaszyński. Trochę. Rozmawiamy. O tym, gdzie byłem, o tym, gdzie idę. O tym, jak naprawdę wygląda życie w górach, w raju, gdy codzienna walka o przetrwanie nie daje czasu na delektowanie się jego owocami. O tym, co się tu robi. Czyli o tym, że pracuje się nad renowacją a raczej odkopaniem i uporządkowaniem resztek cmentarza wojennego z I Wojny Światowej na szczycie Magury Małastowskiej. Pracuje zaś nad tym całe towarzystwo siedzące i weselące się na ławce pod oknem. Marek próbuje mnie przekonać, żebym się przyłączył. Nie tyle do towarzystwa pod oknem, ile do pracy. Z jednej strony mam ochotę na coś innego, z drugiej strony mam jedne buty, jedne spodnie i nie mam zamiaru grzebać się w ziemi cały dzień. Co tam, że nocleg za darmo. Markowi chyba chodzi o to, że będzie miał z kim pogadać.

Schodzę na dół, bo po prostu muszę do ludzi, do rozwydrzonego stada, z którym będzie wesoło i może jakaś odmiana. Ludzie są bardzo gościnni. Zaraz jest miejsce, żeby usiąść. Są na tyle rozweseleni (to podobno dopiero pierwsza runda dzisiaj), że moja propozycja, że może zapłacę za nocleg jest brana za coś tak wesołego i śmiesznego, że warto się nad biednym przybyszem turystą poznęcać. Nocleg. Jaki nocleg? Chcesz tu nocować? A co to jest nocleg? Mnie możesz zapłacić. Ja cię utulę do snu. No jak tu się nie śmiać. Dawno mnie nie było w tak wesołym towarzystwie. Niejaki szczupły blondyn o zawadiackim wyrazie twarzy i nosie Roberta Górskiego opowiada o tym, jak jako dziecko był w USA i jak dostał (chyba od wujka) pieniądze, żeby kupić sobie spodnie. Poszedł więc do jakiegoś sklepu odzieżowego i mówi, że chciałby „trousers”. Na to sprzedawca odpowiada, że „we haven’t got trousers”. Ale dziecko biedne widzi jak byk, że są spodnie. A sprzedawca jak byk a raczej osioł uparcie twierdzi, że spodni nie mają. I wraca biedne dziecko z płaczem do domu, gdzie okazuje się, że trousers to spodnie do pracy w ogrodzie, ot takie farmerskie spodnie na szelkach. Chłopak z grzywą blond jak lew, Filip, podobno po jednym piwie a zachowuje się, jak ja po pół butelki czystej. Z Krakowa. Księgowy w firmie B. Przechodzę tamtędy jak wracam z pracy. No i jeszcze Ewa, zawsze gotowa ogrzać biednych zziębniętych turystów.

Dopiero co poznaję tych wszystkich ludzi, a tu się okazuje, że to ani połowa tych, których jeszcze mam poznać. Trafiłem oto na niesamowitą chwilę! Właśnie dzisiaj przyjeżdża jakiś Holender. Jaki Holender? Z samej Holandii, latający Holender. Potem słyszę coś o jakimś Szymonie? Jaki Szymon? Laureat Nagrody Europa Nostra. Nie wiesz co to jest Europa Nostra? Magurycz? (ja pier… gdzie ty żyjesz?) Co do jasnej cholery? Co wy k… ode mnie chcecie? Dopiero co tu przyjechałem, a już chcą, żebym z nimi gdzieś jechał. Jedna wymiana zdań z Szymonem i staniesz się zupełnie innym człowiekiem! Jakoś nie mam ochoty. Co to za czarodziej? Jakieś ich lokalne bóstwo czy co? Może dwie godziny temu doczołgałem się do schroniska, tyle co trochę zjadłem, nawet się nie umyłem ani nie wypakowałem a już chcą mnie zabierać na jakąś podejrzaną imprezę z jakimś ich guru. Co będziesz sam tu siedział?

Jedyne co mi chodzi po głowie, to że będę o godzinie 2 w nocy wracał po ciemku nie wiadomo skąd, na piechotę, nie wiadomo dokąd, nie wiadomo jak długo. O ile wcześniej nie wylądujemy w rowie. Jakiś jednak cudem pojawiają się dwie osoby będące dopiero „przed wpływem”. Ulegam więc zapewnieniom, że w/w osoby (Wati oraz jakaś dziewczyna, studentka medycyny), też mają zamiar przeżyć tę noc w jednym kawałku. Przy czym ta dziewczyna ładuje zapasy piwa, bo nie ma zamiaru wracać na noc do schroniska. Oczywiście stanowczo zaprzeczam, jakobym posiadał prawo jazdy. Czy ten dzień się nigdy nie skończy?

I gdzie ląduję? Ląduję w Nowicy, w prawdziwej łemkowskiej chyży, wyposażonej w sposób tradycyjny. Jeden duży pokój mieszkalny, piec, stół, ława, jakiś kredens, trochę szafek po ścianach. I nikt w butach, bo Szymon zabije. Szymon, człowiek mocno już po czterdziestce, włos krótko ścięty, siwiejący, po środku bardzo krótki irokez; broda lekko zapuszczona. Okulary. Człowiek pełen życia i pasji. Nieśmiertelny podkoszulek. Od lat zajmuje się renowacją starych cmentarzy. Oglądamy albumy dokumentujące prace renowacyjne. Pojawia się jeszcze parę osób, których nie znam. Część pali na zewnątrz ognisko i piecze ogromną ilość kiełbasy. Jakiś starszy człowiek w eleganckim popielatym garniturze nie mówiący po polsku, z którym porozumiewamy się po angielsku, o którym dowiaduję się później, że jest jakimś unijnym przedstawicielem do spraw kultury, czy czego tam jeszcze, i że pewnie będzie miał spory głos w przyznawaniu unijnych funduszy, jest wyraźnie zainteresowany wszelkiego rodzaju pomnikami kultury żydowskiej. Jest trochę onieśmielony polską gościnnością. Z powrotem ośmiela go wódka, której „z nami się nie napijesz?” Ewa otwiera butelki z piwem za pomocą specjalnego pierścionka. Takie małe czary mary.

W Jaśliskach, sporej wsi, jeśli nie miasteczku na wschodniej Łemkowszczyźnie mieszkali przed wojną Żydzi. Gdy przyszli hitlerowcy, stało się z nimi to, co wszędzie indziej. A macewy z żydowskiego cmentarza zostały wykorzystane do wzmocnienia tamy spiętrzającej wody Jasionki na której zlokalizowany był młyn. Po wojnie powódź zniszczyła tamę, zabrała co było własnością jej i wymordowanych Żydów. Do dziś znajduję w rzece kamienne stele – mówi Szymon. Wtedy szybko zabieram się i wracam ze sprzętem, ale wtedy często płyty nagrobkowej już tam nie ma. Takie historie.

Z imprezy udaje mi się wyrwać zanim dobrze się rozkręci. Chce mi się spać i nie da się tego ukryć. Razem z Watim i Markiem opuszczamy chyżę, dość ogólnie żegnając się z towarzystwem (metodą „na wycieraczkę”). Jedziemy teraz do Gorlic. Wati ma tam do odebrania dziewczynę, do zakupienia jakieś zapasy alkoholu na imprezę oraz zawiezienie kogo trzeba do schroniska. Telepiemy się starym polonezem po równie starej i nierównej drodze. Po drodze krytycznie omawiamy ranking schronisk górskim zestawiany przez czasopismo NPM. Dwa lata temu zająłem bardzo wysokie miejsce w rankingu, opowiada Wati. Przez następny rok włożyłem sporo kasy, żeby to schronisko jeszcze trochę postawić na nogi. Parę małych remontów. I co? W następnym roku dramatyczny spadek w rankingu. Pierdole ten ranking. Przyjdzie jakiś podstawiony turysta i przyznaje punkty według kryteriów. A to wszystko zależy kto i kiedy przyjdzie. Ma oceniać atmosferę schroniska. Jeden chce spać i jak ktoś śpiewa przy ognisku po 22, to poleci ocena. A innemu się właśnie to spodoba. I to jeszcze przyjdzie sobie raz w roku i to cała obiektywna ocena. A im się wydaje chyba, że łatwo jest to wszystko utrzymać w kupie i żeby jeszcze do tego nie dopłacać.

A tak ode mnie tytułem uzupełnienia, tekst z pewnego forum internetowego:

Dzierżawa schroniska (podobno) nie może być tańsza niż dotychczasowa - dlatego warto się skontaktować z poprzednikiem na danym obiekcie. Ceny są różne, ponoć Karpaty dają cennik ruchomy (w sezonie baaardzo dużo ale poza sezonem prawie po kosztach). Warto się też rozeznać w kosztach dodatkowych - np. znane mi schronisko całoroczne, ok 30 miejsc, zelektryfikowane, całość kosztów (ale bez kosztów dzierżawy!) to średnio 1000 zł miesięcznie. W tym wywóz szamba, wywóz śmieci, rachunki, butle z gazem, materiał do ogrzewania, drobne remonty itp.

Poza tym dochodzą duże remonty, za które PTTK ni cholery ci nie odda, co najwyżej obetnie to z dodatkowej opłaty, którą nazywa (o zgrozo) amortyzacja. Kto liznął coś ekonomii ten wie o jakim absurdzie piszę. Zrób sobie dokładny biznesplan i sprawdź opłacalność działalności - jeżeli nie chcesz być sponsorem PTTK to pewnie chciałbyś się z tego utrzymywać, czyli w skali roku: cały przychód -(minus) koszty remontów - koszty dzierżawy - koszty stałe =? No właśnie, ile to wyjdzie, da się z tego wyżyć? Jak da to wybrałeś sobie dobre, dochodowe schronisko albo miałeś NAPRAWDĘ DOBRY pomysł na rozkręcenie go.

Każda nowa dzierżawa podlega przetargowi, tzn. deklarujesz czynsz jaki będziesz płacił a następnie piszesz jak zamierzasz tam działać. Najlepsza (nie koniecznie najwyższa) oferta wygrywa. Poza tym po podpisaniu umowy wpłacasz kaucję w wysokości 3 czynszów (chyba), no na wypadek jak byś się jednak nie wyrobił z opłatami. Poza tym: musisz stosować się do regulaminu schronisk PTTK tzn. jak wynajmiesz jednej dużej grupie cały obiekt to i tak w pewnych sytuacjach musisz przyjąć niezapowiedzianych turystów, nie przyjmiesz - gwarantuję, od razu posypią się skargi. A to jest poważnym problemem, bo nie licząc może długich weekendów to jednak ruch turystyczny zanika, a ten co pozostaje, przenosi się z noclegami w doliny, na agroturystyki (bo tam zawsze dojedziesz autem no i ogólnie są lepsze warunki a cena podobna). Jak nie umawiasz na zapas dużych wycieczek, rajdów, zielonych szkół itp.. to możesz mieć spore problemy finansowe.

Na koniec pamiętaj, że PTTK jest jednak jeszcze w PRL-u. Władze (np. Nowo Sądeckiego PTTK podpisywały się jeszcze na dyplomach zasługi w latach 80-tych) czyli ludzie się nie zmieniają a co za tym idzie myślenie, nowoczesne, dostosowane do zmienionych realiów, też się nie zmieniło. Moja rada - kup starą wiejską chatę, weź dotacje z Unii (na swoje dużo łatwiej dostać) i załóż sobie Agroturystykę w jakimś ładnym miejscu w górach. Wtedy jesteś u siebie sam sobie panem, taniej Cię to wszystko wynosi i nie musisz odpowiadać przed PTTK (a pamiętaj, że jako dzierżawca PTTK też jesteś na swojej działalności - telefon, prąd itd. odpowiadasz za to swoim majątkiem a nie PTTKowskim.


Wati nad tym panuje. To już wszystko o nim wiecie.
W Gorlicach Wati nas wysadza. Nie w powietrze tylko na powietrze. Z Markiem idziemy do jakiejś obskurnej knajpy schowanej w ciemnym zaułku. Z racji piątku jest tu trochę ludzi. Zamawiamy po piwie i dosiadamy się do jakichś znajomych. Bynajmniej nie moich, ale atmosfera jest taka, że zaraz są moimi znajomymi. Jakiś młody koleś o podłużnej twarzy i wielkim nosie z zafascynowaniem opowiada nie wiedzieć czemu o zakładzie karnym w Łupkowie, na granicy Beskidu Niskiego i Bieszczadów. Więźniowie zakładu, podobno jedni z groźniejszych (nie wiem na ile można wierzyć przygodnym znajomym po piwie), chodzą „luzem” po wsi, grają z uczniami pobliskiej szkoły w ping-ponga. Mają ich na oku strażnicy ze snajperkami. Jest też w Łupkowie tunel kolejowy wykuty w skale w XIX wieku na potrzeby linii kolejowej Przemyśl – Budapeszt. I jest też schronisko. Gdy idąc tamtędy pewnego razu zapytali tutejszej młodzieży, gdzie tu jest schronisko, młodzi ludzie nie wiedzieli.

Przesiadam się do innego pomieszczenia, bliżej wyjścia, żeby lepiej kontrolować sytuację, a mianowicie żeby zapobiec wzrastającemu niepokojowi, że Marek może się udać gdzieś na zewnątrz. Poza tym bowiem, że jestem w Gorlicach, nie wiem gdzie jestem. Marek wręcza mi jeszcze jedno piwo. Oryginalne, lokalne, z grybowskiego browaru, tak zwane staropolskie mocne, „praojców przepis orzeźwia i krzepi”, Lach. Nasze piwo jest zdrowe, głosi napis na etykietce. Tak więc zdrowo nawalony siedzę obok jakiegoś kolesia, który wydaje z siebie nieartykułowane dźwięki próbując coś opowiadać. Ja zaś próbując podtrzymać rozmowę od czasu do czasu również wydaję z siebie od czasu do czasu jakieś dźwięki, i sam słyszę, że to nie brzmi tak, jak bym chciał.

Ważne że w miłym towarzystwie czas bardzo szybko płynie i już pora się żegnać, bo Wati przyjechał. Zabieram ze sobą butelkę po Lachu i zakosami udaję się wraz z Markiem do poloneza, gdzie doznaje stanu niesamowitego odprężenia na tylnim siedzeniu. Tu z kolei Wati opowiada jak jechał kiedyś z dziewczyną samochodem i odpadło im koło. Przez całą pozostałą drogę autokarem pili wódkę. Nie przejmowali się, co inni myślą. Oblewali fakt otrzymania nowego życia.

Wysiadamy kilkaset metrów od schroniska i zupełnie po ciemku idziemy do schroniska. Kończy się już ten dzień.

Dzicy górale i Matka Boska Hodogitria
17.09.2011, Sobota

Co się jeszcze tej nocy działo, było by już za dużo na jeden dzień. Po wdrapaniu się na drugi poziom piętrowego łóżka przykryłem się kocem i próbowałem zasnąć. Nie było to jednak możliwe z dwóch względów. Po pierwsze cholernie kręciło mi się w głowie, po drugie było strasznie zimno. Przykryłem się więc kolejnym kocem, który leżał na łóżku obok. To jednak nie załatwiło sprawy. Przykryty dwoma ciężkimi kocami, dalej odczuwałem przenikliwe zimno. Temperatura na zewnątrz musiała już dawno spaść poniżej 10 stopni, do tego w owym pokoju najszczelniejszym elementem ściany wydawała się być pojedyncza szyba. Wszędzie indziej szparami cisnęło się zimne powietrze. Zdobyłem się zatem na bohaterski czyn zejścia z drugiego piętra łóżka po trzeci koc. W sumie to potem trochę żałowałem, że nie wziąłem jeszcze czwartego. No ale skąd mogłem wiedzieć, że trzy nie dadzą rady. Ale potem już w sumie marznąc dalej pod trzema kocami nie wierzyłem, że czwarty może cokolwiek zmienić.

Jakoś miałem to szczęście, że poranek powitałem otwierając oczy – znaczy że choć trochę spałem. Chociaż jakoś specjalnie rozgrzany się nie obudziłem. Było jakoś między 8 a 9, gdy wychodziłem. Moi towarzysze od cmentarza jeszcze się nie porządnie nie przebudzili. A ja znowu ze swoim ambitnym planem. No dobra, to jedziemy.

Na początek szlak żółty, który postanowił widocznie kontynuować tradycje szlaku zielonego. Gdzieś na skraju lasu widzę znaczek. Następny widzę dopiero po przebyciu jakichś dwóch kilometrów po pięknej, dzikiej i rozległej łące ponad wsią Przysłup. Po prostu idzie się na oko, byle trzymać kierunek. Jako ciekawostkę dodam tylko, że prowadzi tędy również szlak rowerowy. Nie szczędząc nóg, wiedząc, że jestem w niedoczasie, posuwam się stromo w dół bardzo krętą drogą w kierunku Uścia Gorlickiego, mijam po drodze zabytkowy, choć niespecjalnie ciekawy architektonicznie drewniany katolicki kościółek. Uście Gorlickie jest dla mnie o tyle interesujące, że jest tam dość pokaźny sklep, w którym dociążam się prowiantem, oraz zabytkowa cerkiew, podczas której fotografowania zorientowałem się, że rypnęła mi się elektronika w obiektywie. Nic nie trwa wiecznie. W cerkwi jej opiekunka opowiada mi co nieco na temat ikonostasu. Jednym z jego elementów jest Matka Boska Hodogitria – wskazująca drogę.

Na długiej drodze do Kunkowej na uwagę zasługuje moje spotkanie z psem. Ciekawe chyba tylko dlatego, że o ile spotkane do tej pory psy były małe i uciekały na samo machnięcie kijem, o tyle spotkany przy wyjściu z Uścia pies był mało że wielki, to jeszcze machanie (i to bardzo intensywne) kijkiem trekingowym powodowało jedynie to, że pies przestawał się zbliżać. Gdyby nie właściciel, nie wiem jak długo miałbym siłę machać kijkami. Mało jaki dziki zwierz się tak zachowuje. A propos dzikości, jak powiedział to swego czasu Filip, Beskid Niski jest tak rzadko odwiedzany przez turystów ze względu na dzikich górali, którzy zabijają przypadkowych turystów. A może to właśnie dlatego ktoś jeszcze tu przyjeżdża. Ma tu swój dom Jerzy Hoffmann, który postanowił nad Jeziorem Klimkowskim kręcić Ogniem i Mieczem. Wschodni kraniec jeziora rozciąga się teraz przede mną na horyzoncie. Gdzieś na tle pejzażu z kunkowską cerkwią zbliża się na ciągniętej przez konia furze jakiś tubylec. Siedzę na przydrożnej metalowej barierce. Nie spiesząc się, zbliża się. Metalowa barierka chroni go przed upadkiem w kilkumetrową przepaść. Mnie poniekąd też chroni… W przysiółku Leszczyny kolejna cerkiew i kilka kamiennych krzyży. Ślady zęba czasu misternie zamaskowane plombą Szymona. Ale tak czy inaczej już mocno odbiegają od pionu. Piękna brama z motywami roślinnymi malowana na zielono.

Droga w kierunku Nowicy, na mojej mapie zaznaczona jako trasa rowerowa, a na wiszącej w schronisko na Magurze mapie Beskidu z lat 70 figuruje jako droga jak każda inna, zaczyna się gładkim asfaltem, by wkrótce przejść w trochę bardziej zniszczoną asfaltówkę i w końcu w szutr. Pojawia się pierwszy bród. Mijam ostatnie zabudowania wsi. Potem kolejny, i następny. Nawet nie wiem, w którym momencie dochodzę do wniosku, że najpewniejszą drogą będzie koryto rzeki, początkowo biegnące równolegle do szlaku, potem już zupełnie się pokrywające. Pewien posmak drogi nadają poprzyozdabianemu powyrywanymi drzewami korycie rzeki widoczne gdzieniegdzie ślady jakiegoś ciężkiego jeepa. Gdy ustaje wiatr, robi się przeraźliwie cicho. Wiatr nie ustaje bez powodu. Matko Boska Hodogetrio, prowadź.

Docieram do Nowicy. Tutaj długo siedzę na niewielkiej łączce na jakimś wysuszonym pniaku, słysząc tylko w oddali szczekanie psa. Na polanie stoi ogromne drzewo. Też wygląda na dość „nie bez powodu”. Niebo jest urzekająco niebieskie. To ostatnie chwile ciepło spływającego po mnie słońca. Nie muszę się nigdzie spieszyć. Droga przechodzi znowu tę samą ewolucję. Ostatni bród, potem trochę szutru i gładki asfalt. Pierwsze zabudowania wsi – jednej z niewielu ostoi łemkowskiej architektury. Bardzo szybko odnajduje dom Szymona. Na zewnątrz zwykła, niczym nie wyróżniająca się chyża. Stoi dosłownie 100 metrów od cerkwi.

W całej tej historii jest miejsce na jeszcze jedno spotkanie ze źródełkiem. Tym razem jest to „cudowne źródełko” i bije właśnie w Nowicy. O konkretach cudowności owej wody znajdującej się w miejscu o dziwo doskonale oznakowanym niestety nic nikomu nie wiadomo. W Internecie przeczytałem tylko potem, że co roku wodę w źródełku święci ksiądz. No patrzcie! Chyba żeby mieć pewność że to nie przypadkiem szatan uzdrawia. Pewnie zawarte w niej jakieś minerały pomogły paru osobom wyleczyć się z niestrawności albo co tam jeszcze. Na tym oraz na opowiadaniu na temat „co my tu do cholery robimy oraz skąd i po co jesteśmy”, schodzi mi rozmowa z pewną dziewczyną (już mijając ją pół kilometra wcześniej wiedziałem, że nie jest tutejsza), która uciekła tu z odbywającego się w pobliskiej szkole wykładu pewnego ukraińskiego profesora na temat bodajże ikon. Uciekła bo było nudno, a profesor albo nie zorientował się, że jest w Polsce albo nie znał tutejszego języka.

Zbieram się na odwagę i otwieram przykrycie źródełka. Chyba się nikt nie spodziewał, że będzie tryskało jak gejzer, ale żeby po prostu studnia z wodą stojącą na wysokości gruntu, w której aż roi się od różnych śmietków. Na szczęście nie na tyle, żebym ozdrowiał na sam widok. To źródło to najwyraźniej studnia artezyjska. Moja rozmówczyni jest geodetą – gdyby była geologiem, nie musiał bym sam dochodzić do tego wniosku długo po napiciu się wody. Wkrótce dołączają znajomi dziewczyny, ale mimo moich zapewnień, że jeszcze żyję, jakoś ich w gardłach nie suszy i do picia się nie palą.

I jeszcze jedna cerkiew (przysięgam, że to już przedostatnia na całej mojej drodze). Już tak nie mogę się doczekać powąchania jej drewna, że wybieram się na przełaj przez dolinkę jakiegoś cieku wodnego zarosłą chaszczami sięgającymi po pas, nie sprawdziwszy przedtem na mapie, że pół kilometra dalej odbija wygodna droga. Cerkiewkę można podziwiać również z perspektywy nieco od góry, co potęguje wrażenie jej pudełeczkowatości. W dodatku owo pudełeczko obite jest od wysokości jakichś dwóch metrów nad ziemią dość szczelnie miedziana blachą, obecnie już pokrytą patyną, a więc w kolorze lazurowym. Gratulacje dla pomysłodawcy, trzeba było zacząć trochę niżej.

9 dni w Beskidzie Niskim
 
9 dni w Beskidzie Niskim
fot. Piotr Szczepanowski

Na swojej drodze spotykam jeszcze jedno ciekawe miejsce: kapliczkę z figurką Chrystusa Frasobliwego. O ile często miewam deja vu, o tyle w tym przypadku jestem pewien, że tę kapliczkę już na jakimś zdjęciu widziałem. Oto bowiem biała bryła o półtorametrowej wysokości, metr długości, nieco mniej szerokości, w niej wnęka z figurką Chrystusa, siedzącego, na opartej na kolanach prawej ręce podpiera twarz.

Pomalowana w proste kolory, prymitywnie wykonana. Chyba właśnie to wykonanie tak urzeka. Całość tej niby kapliczki otynkowana, ale tynk już w wielu miejscach definitywnie odpada odsłaniając trudny do zdefiniowania budulec, najwyraźniej pozostałości wcześniejszego tynku. Niezbyt pochyły dwuspadowy dach na boki zrobiony z jakiejś jednolitej szarej masy zwieńczony kamieniem z wyrytą datą 1889, z którego wystaje krzyż prosty metalowy, rzymskokatolicki. Jak słowami widok ten i emocje otulić, by nic nie uleciało?

Teraz natomiast wracam do swojej lokalnej małastowskiej cywilizacji. Ewa leży skacowana w pokoju. To musiało być coś więcej niż jedno piwo. Nie była dziś na cmentarzu. Udaję się na ławeczkę, potem jeszcze do pokoju, gdzie spotykam dwóch „turystów kwalifikowanych” w wieku koło czterdziestki, zostawiających swój obszerny bagaż w (teraz już) naszym pokoju. Mówię im, że tu w nocy jest cholernie zimno i że spałem pod trzema kocami. Jeśli chcesz to mamy jeszcze trochę rozgrzewacza, odpowiedział jeden z nich głosem już trochę rozpływającym się, wskazując na butelkę czegoś mocniejszego z wizerunkiem jakiegoś generała na etykietce. Nie dziękuję, jestem już po rozgrzewaczu, odpowiadam wesoło. Gdzie nie zajrzysz, tam polska gościnność, zdążyłem już bowiem zostać uraczony gorzką żołądkową na ławeczce przed schroniskiem. Na moje wspomnienie o niskich temperaturach panujących w nocy w pokoju zostałem również uraczony gratisowym śpiworem z zapasów pozostawionych przez roztargnionych turystów na przestrzeni ostatnich paru lat.

Siedzimy na ławeczce pod schroniskiem, ściemnia się i robi się zimno, więc pijemy. Ładna brunetka zwana goprówką, ubrana w typowy strój ratownika górskiego, opowiada o swoim ojcu, ratowniku TOPR, któremu się od chodzenia coś niezbyt przyjemnego zrobiło ze stopami. Więc pijemy. To ta sama dziewczyna, która odbierała telefon, gdy jakiś czas temu rezerwowałem miejsce w schronisku i słyszałem jak ze zdziwieniem pytała kogoś, czy mają na ten okres coś zaplanowane. Wati wyjaśnia nam związek między uprawianiem sportu (bieganiem) a rzucaniem palenia. Otóż czym więcej biega, tym bardziej mu się chce palić. Więc pijemy. Filip już nieźle narąbany. Chwyta piłę łańcuchową i próbuje odpalić. Coś mu nie wychodzi. Nie trzymaj jej tak, bo ją zalejesz. Już ją zalał. Może lepiej, bo jeszcze sobie coś zrobi. Przestajemy pić.

Oprócz stałych bywalców i dwóch turystów kwalifikowanych w schronisku gości jeszcze około dziesięcioosobowa grupa gimnazjalistek ze swoim nauczycielem, najprawdopodobniej polonistą. Siedzę przy rozpalonym na skraju polanu ognisku, najpierw sam, potem z nimi, patrzę się w ogień, potem słucham i zazdroszczę, że takie atrakcje mogę sobie fundować dopiero w wieku 25 lat, nie 10 lat wcześniej.

Tysiące krzyży
18.09.2011, Niedziela

Późnym rankiem staję na zadrzewionym szczycie Magury Małastowskiej. Od tego momentu będę już tylko schodził z dół. Najpierw bardzo stromo, wręcz niebezpiecznie, potem już lekko falującym grzbietem wśród bukowego lasu. Gdzieniegdzie będą się przebijały jakieś polany w pustych dolinach. Zerwie się porywisty wiatr, który miotał będzie konarami nade mną. Po długim marszu znajdę słoneczną dolinę łagodnie opadająca ku wsi Owczary, niegdyś Rychwałd. Znowu nie mogę się opanować i rozsiadam się na – co z tego, że mokrej – łące i grzeję się w promieniach słońca. Poprzedniej nocy spałem dobrze jak nigdy, czy to po rozgrzewaczu czy dzięki śpiworowi, z wielkim trudem dotarłszy od ogniska do schroniska. Podróż jest dłuższa, gdy na drodze staje polska gościnność, gdy polską gościnność ma się już w głowie, popularnie zwanej czubem.

Łąką ciągnie olbrzymie stado owiec w towarzystwie dwóch pasterzy i czterech psów. Przez jakiś czas psy szczekają na mnie z dużej odległości. Wilku, trzymaj się z dala od owiec. Owczary były niegdyś łemkowską wsią, choć wysuniętą już dość mocno w stronę zamieszkałych przez Polaków terenów, opowiada mi opiekun lokalnej cerkwi, jednej z najstarszych na całej Łemkowszczyźnie (rocznik 1653). Mój ojciec był pierwszym Polakiem, który się tu sprowadził po wojnie. W cerkwi czuć kadzidło, „kościelny” musi odpowiednio wcześniej przygotować cerkiew na niedzielne nabożeństwo, ponieważ, jak mówi, tutejsza ludność ma pewne specyficzne upodobania. Najpierw pokazuje mi nawę i ikonostas, następnie zaprasza za ikonostas (!), gdzie normalnie wolno wchodzić tylko kapłanom. Jak się okazuje, możemy to zrobić ponieważ nie jest tu przechowywany Najświętszy Sakrament. Przy okazji dowiaduję się, czym różnią się prawosławni od grekokatolików, i że to jest cerkiew greko-katolicka. Tak więc wchodzę sobie za ikonostas i oglądam miejsce przechowywania Najświętszego Sakramentu. Kościelny wysuwa szufladki, pokazuje, że nic tam nie ma, następnie szukając „pewnych bardzo fajnych mapek okolicy” prowadzi mnie do jeszcze mniejszego pomieszczonka, gdzie trzymane są liturgiczne szaty.

Z zewnątrz cerkiew urzeka. Gruntownie odnowiona w latach 80, wraz z kamienną dzwonnicą i okalającym całość kamiennym murem, łączy w sobie piękno trójwieżowej konstrukcji krytej gontem z całą gamą odcieni drewna. W czasie wojny służyła jako szpital polowy. Niewielki kopiec pod murem to zbiorowa mogiła. Z cerkwi wychodzę zostawszy przedtem obdarowany pamiątkową pieczątką przedstawiającą budowlę. Przede mną spory plac, przystanek końcowy linii autobusowej do Gorlic. Jeszcze na pożegnanie rzucam pytanie, jak często jeżdżą stąd autobusy. Dość często, ale nie w niedziele. No tak. Następne 6 kilometrów z buta.
Przebywszy rzeczony dystans znalazłem się we wsi Sękowa, położonej przy drodze głównej z Gorlic do słowackiej granicy. Gorlice – do dworca 6 kilometrów. Drewniany kościół świętych Filipa i Jakuba wybudowany około roku 1522 jest chyba jednym z najbardziej charakterystycznych w całej Polsce. Bardzo stromy gontowy dach u samej góry schodząc ku dołowi stopniowo zmniejsza nachylenie aż do prawie samego gruntu. Kończy się na wysokości może 1,5 metra, co z dalszej perspektywy sprawia wrażenie, jakby kościół był jednym wielkim namiotem. Wyposażony w wieżę, która faktycznie też jest jednym wielkim namiotem. Nie ma tam żadnych stropów, jest tylko gąszcz podłużnych, poprzecznych i ukośnych belek podtrzymujących ściany. Owa fascynująca konstrukcja, zwłaszcza nisko schodzący dach, zafascynowała również rosyjskich żołnierzy z pobliskich okopów biorących udział w bitwie o Gorlice w czasie I Wojny Światowej. Postanowili oni bowiem z uwagi na mroźną zimę zużyć gont na opał. „Dachówki opałowe prosto z Sękowej”.

Opiekunka kościoła siedzi pod niewielkim daszkiem na krześle przed wejściem do zakrystii i coś tam chyba na drutach robi. O dziwo, gdy przemieszczam się w stronę głównego wejścia i już zaglądam do środka przez kraty, owa wścibska pani jakimś cudem czuje potrzebę udania się do wnętrza kościoła, tylko po to, żebym wiedział, że ona tu pilnuje. Jak gdybym wyglądał jak podpalacz. A niby co mam w tym plecaku jak nie dwa kanistry z benzyną? Po wyjściu z posesji kościoła spotykam na ławeczce przed domem staruszkę, która do mnie zagaduje. Pan tak sam chodzi? Nie boi się pan? Niech pan tak sam nie chodzi. Co ja mogę jej powiedzieć?
Nie znalazłszy przystanku autobusowego w najbliższej okolicy oraz w obliczu braku nadziei, że w ogóle może cokolwiek w najbliższym czasie jechać, ruszam na pieszo niebieskim szlakiem do Gorlic. Przez podmiejskie osiedla, pola, łąki. Sam. Przez 9 dni w Beskidzie Niskim, zwanym też Ziemią Gorlicką albo Łemkowszczyzną. 24 cerkwie... drewniane, murowane, w Polsce, na Słowacji, 243 kilometry na własnych nogach. Ile to jest? 243 000 metrów. Czy to dużo? 250 000 wysiedlonych Łemków. Co zostało? Puste doliny, najdziksze góry w Polsce i setki przydrożnych krzyży. A krzyży nie stawiano na odludziu…

Komentarze (8)

  • laynn (gość)

    laynn (gość)

    26.05.20, 20:09

    Super opowieść.

    Zgłoś

  • Dynidor (gość)

    Dynidor (gość)

    11.11.14, 01:53

    Twoja wędrówka zainspirowała mnie do pierwszej samotnej włóczęgi po beskidzie w sierpniu 2013 r wrażenia bezcenne . W 2014 zrobiłem 6 dniową runde od Mochnaczki przez Hańczową , Wysowę ,Regietów , Radocyne po Dukle . Tak się zaraziłem , że już planuje coś na maj , ewentualnie czerwiec 2015 , swoją drogą w czerwcu dzień jest najdłuższy

    Zgłoś

  • gordian (gość)

    gordian (gość)

    01.07.14, 16:25

    wlasnie planuje piersza 2-3 dniowa wyprawe super pouczajaca opowiesc beskid nieodkryty

    Zgłoś

  • jurekg (gość)

    jurekg (gość)

    29.06.14, 18:28

    W Ożennej są odnowione cmentarze z 1 wojny światowej, warto obejrzeć.

    Zgłoś

  • Dynidor (gość)

    Dynidor (gość)

    31.05.14, 12:57

    Byłem ,widziałem potwierdzam warto Tam być . Jadę za 2 tygodnie ale niestety tylko na 5-6 dni .Nocleg pod pałatką z widokiem na dolinę Owczar bezcenny. Do zobaczenia na szlaku i manowcach .

    Zgłoś

  • przemolla (gość)

    przemolla (gość)

    14.12.13, 03:05

    Gratuluję wędrówki.

    Zgłoś

  • Mayo (gość)

    Mayo (gość)

    15.08.13, 23:41

    Fajna opowieść.

    Zgłoś

  • podróżnik  (gość)

    podróżnik (gość)

    05.01.13, 19:50

    Ujmujący i poetycki opis wyprawy, zachęcający do podróży w Beskid Niski.

    Zgłoś


Zamknij

Twój komentarz

Infolinia(22) 487 55 85

Pn.-Pt. 8-19;So-Nd. 9-19

Wyszukiwarka lotów

Osoby podróżujące

Osoby podróżujące