Dziś jest 22.03.2025
Imieniny obchodzą Katarzyna, Bogusław, Kazimierz, August
Strona główna » Strefa Podróżnika » Europa » Niemcy » Rugia
Autor: Piotr Szczepanowski
Data publikacji: 02.07.2014 14:53
Liczba odwiedzin: 8194
Relacja z rowerowej wyprawy.
Dzień 1 (sobota) – Szczecin
Budzi mnie szum ulewy. Nisko nad wodami Zatoki Gdańskiej unosi się słońce – dość wysoko, żeby razić w oczy, ale zbyt nisko, żeby grzać. Między mną a nim ściana wody opada szybkim i płynnym ruchem z ciężkiej chmury. Po drugiej stronie musi być tęcza. Niesamowita tęcza. Mogę sobie tylko wyobrazić.
Czas ruszać na Rugię.
Szczecin Dąbie to trochę jak wioska w mieście. Dworzec sprawia wrażenie zapomnianego przez świat i ludzi miejsca przeładunkowego. Tylko po drugiej strony dworcowego budynku coś jak oaza cywilizacji. Co jest dalej, nie wiem. Na pozór tak jak wszędzie, tylko numery rejestracyjne inne. Tak poznaję, gdzie jestem i tak obserwuję swoje przemieszczenie. Zmienia się krajobraz, zmienia się pogoda, zmieniają się ludzie, zmieniają się tablice rejestracyjne…
Zmienia się jedzenie. W barze zamawiam kebaba (przebija kebaba krakowskiego i już tym bardziej gdańskiego) za jedyne dziewięć złotych i wdaję się w rozmowę z człowiekiem, który był wczoraj wieczorem świadkiem nawałnicy. Było ponad trzydzieści stopni, dzisiaj przyjemnie chłodno. Rozmawiamy o klimacie i meteorologii. Udaję, że się na tym nie znam. Niech mówi, ludzi trzeba słuchać, można się dowiedzieć różnych rzeczy. Mówi, że do dziś suszy w domu ubrania. Faktycznie, ma się wrażenie, jakby był w piżamie. Opowiada mi o zimie w roku 1987 – „masz prawo tego nie pamiętać”.
W barze jakaś dziewczyna o wyglądzie lekko się prowadzącym (i już na pewno nie pamiętającym słynnej zimy ’87) za starannie odliczone pieniądze kupuje papierosy na sztuki, siedem sztuk, bo tylko na tyle starczyło, za nią koleś o wyglądzie bardzo korespondującym kupuje jedną sztukę, i na jego pytanie o ogień odpowiadam głupio, że zapalniczkę mam, ale nie przy sobie (no bo zostawiłem na dworcu razem z rowerem). Koleś na szczęście bierze mnie za przygłupiego i dosadnie skomentowawszy moją odpowiedź idzie sobie.
Zostawiłem razem z rowerem, bo to rowerowa podróż jest. Wpakowanie się z dwuśladem przez wąskie drzwiczki do pociągu intercity to generalnie koszmar – chyba że rozbije się to wszystko na raty. To mój bagaż doświadczeń, bagaż, który mnie paradoksalnie odciąża. Wiem, że kocham kolej mimo wszystko, mimo tych drzwi; bo wiezie mnie daleko, bo mogę patrzeć na sosnowy las i wyobrażać sobie jak go obejmuję i ściskam w ramionach.
Druga młodość, w Szczecinie kasjerka sprzedaje mi bilet ze zniżką studencką, choć mówiłem, że ma być normalny. Później na pytanie konduktora o legitymację odpowiadam z oburzeniem „jaką legitymację?!”. Oburzenie jest wystarczająco szczere. Dopłacam do biletu.
Dzień 2 (niedziela) – nad Chorwacją zachodzi słońce
Następnego dnia wyruszamy rano krótko po ósmej pociągiem Usedomer Baederbahn ze stacji Świnoujście Centrum w kierunku Stralsund. Cichy i klimatyzowany pociąg UBB jest doskonałym miejscem do nadrobienia nieprzespanej w siedemdziesięciu procentach nocy. Jedziemy przez bardzo ładne okolice i dopiero przed stacją Stralsund za oknem pojawiają się lekko postindustrialne opuszczone, zdezelowane budynki kolejowe, które pozwalają mi poczuć się jak na rodzinnym Śląsku.
W Stralsund po lekkim posiłku z rzeczy zakupionych wczoraj w Biedronce (tak, bo w niedziele niemieckie sklepy nie pracują) udajemy się z pomocą tubylców w stronę Ruegendammbruecke, czyli drogowego połączenia Rugii ze stałym lądem. Jadąc starym mostem podziwiamy wysoko nad nami nowy most, z którego spadnięcie byłoby nie tylko tragiczne, ale wręcz spektakularne („jaka piękna tragedia, ach jaka piękna tragedia”), dlatego oczy żądnych wrażeń wzrokowych kierowców powinny tam być odgrodzone od widoków z mostu jakąś ścianką.
Wjechawszy na stały ląd udajemy się pierwszym możliwym zjazdem w prawo czyli na wschód i podążamy w kierunku Gustow, najpierw dość ruchliwą asfaltową szosą a później polną drogą wśród wyrośniętego rzepaku, ponad który pewnie nawet nie wystają nam głowy, oraz innych zieloności. Krajobraz jak połączenie Mazur i Mazowsza. W wiosce a raczej przysiółku Sommerlinde trafiamy na kierunkowskaz informujący, że do Putbus jest trzydzieści siedem kilometrów. To nasze absolutne minimum na dzisiaj. Jest koło południa, jest ciepło i tylko na zachodzie się chmurzy, ale prognozy są optymistyczne.
W Gustow spotkani rowerzyści sprowadzają nas na trochę inną niż początkowo planowaną drogę, która okazuje się dłuższa i/ale ciekawsza. Przez Sissow, Venvitz i Glutzow Hof docieramy doskonale oznakowaną trasą rowerową do Poseritz. Trasa jest miejscami polną drogą, miejscami asfaltem dedykowanym wyłącznie dla rowerzystów a w większości są to czyste, wyasfaltowane wiejskie drogi, takie, na których w Polsce w najlepszym przypadku leży sobie w najlepsze szuter. Trasa jest tak oznakowana, że właściwie po prostu tylko jedziemy bez oglądania mapy. Chyba jeszcze nigdy nie zdarzyło mi się przejechać ponad dwunastu kilometrów w zupełnie nieznanym terenie bez patrzenia na mapę. Tu się to udało i dotarliśmy do uroczej miejscowości Puddemin położonej nad Puddeminer Wiek, czyli czymś jakby zatoczki, gdzie już nie mogłem się oprzeć pokusie spojrzenia na mapę.
Dalej w Gross Schoritz znajduje się dom, w którym urodził się E.M. Arndt. Kimkolwiek był, domek jest śliczny i rozpoczyna prawdziwą serię domów krytych strzechą. To nie jest skansen, ale można się tu tak poczuć. Ten, kto wyznaczał tę ścieżkę, wiedział co robi. Zataczamy się lekkim kołem i zaczynamy jechać na zachód, co jest dość niepokojące, bo nie koresponduje to z ogólną naszą tendencją, ale dość szybko docieramy do Garz, skąd wzdłuż ruchliwej trasy należącej do „serii” Deutsche Aleenstrasse już we właściwym kierunku docieramy do Kasnevitz i wreszcie Putbus. Trasa jest bardzo ruchliwa, jedziemy niemalże w tunelu drzew, w Polsce takie drogi to zazwyczaj drogi śmierci, tutaj jednak mamy niemieckich kierowców, którym w dodatku duży billboard przypomina, że „Das is kein Ort zum Sterben” – to nie jest (dobre) miejsce, żeby umierać. Dzięki temu po paru kilometrach jesteśmy w Putbus, białym miasteczku pełnym oślepiająco białych domków, gdzie ewangelicki kościół, w którym można zakupić książki(!) przypomina z daleka klasycystyczny pałac.
W Putbus dopada nas kryzys już dość poważny. Po prostu się nie chce, coś by się zjadło, wypiło, odpoczęło, ostudziło, zatrzasnęło w samochodzie chłodni. Siedzimy na dworcu, na który podjeżdża zabytkowy parowóz (Rasender Roland) i Aga wpada na pomysł, żeby sobie nim podjechać. Już dziesięć minut później siedzimy razem z rowerami i jedziemy do Goehren, czyli do samego końca trasy kolejki.
Niesamowite, bo planując trasę myślałem sobie: o, Rasender Roland, fajnie by było go zobaczyć. Wagony wyglądają od środka jak trójmiejska SKM, za oknami widoki zarezerwowane wyłącznie dla pasażerów kolejki, okraszone czarnymi kłębami dymu. To jest najprawdziwsza kolej parowa, sunie nie więcej niż trzydzieści kilometrów na godzinę, ale widać jak systematycznie posuwamy się do przodu.
W Goehren bardzo wygłodniali zamawiamy Bratwurst, który jednak jest dość przeciętny jak na niemieckiego Bratwursta. Ale jak człowiek głodny to zje wszystko. Rozbijamy się na Campingu Regenbogen. Pani na recepcji dość długo zajmuje wyliczenie ceny za nocleg dla dwóch osób z namiotem, które przyjechały rowerem, nie przywiozły ze sobą żadnego zwierzątka domowego ani nie potrzebują podłączenia do prądu. Po uwzględnieniu wszystkich krzywych, zmiennych oraz składowych pada wynik: dwadzieścia euro i trzydzieści centów. To i tak jedyny camping w tej miejscowości. Na szczęście standard odpowiada cenie, szczególne wrażenie robią prysznice z przyległościami, swoisty „pałac łazienkowski”.
Rozbiwszy się (nie rowerami tylko namiotem) jedziemy póki jeszcze nie jest ciemno na półwysep Gross Zicker, który jest kolejnym skansenem domków krytych strzechą. Strzechą kryte jest dosłownie wszystko; gdyby były tu biurowce…
Tutaj mało, że mamy rezerwat biosfery to jeszcze rezerwat przyrody (albo odwrotnie). Widać to, widać, zwłaszcza na godzinę przed zachodem słońca; to magiczna godzina fotografów. Na sam brzeg schodzi się po stromych schodkach, prawie drabince. Aga twierdzi, że jest jak w Chorwacji. Ale co dokładnie? No wszystko. Nie byłem na Chorwacji, ale jeśli się wybiorę to będę wiedział, czego mam się spodziewać. Na plaży wielkie kamienie, a te małe gwarantują cudowny masaż zmęczonych stóp. Aaaaaaach. Wcale nie mam ochoty zakładać z powrotem butów.
Z górki na samym krańcu cypla rozciąga się widok na wyspę Greifwalder Oie, na której wieczorem mruga latarnia morska. Wyspę, na którą w dzieciństwie często wpatrywałem się na mapie, wyspę, która była dla mnie synonimem pięknego, nieznanego świata, dalekich podróży. Wyspa wydaje się być na wyciągnięcie ręki. Po przeciwległej stronie zachodzi słońce. W powietrzu unosi się owca…
Już chyba po zachodzie słońca jest, gdy z powrotem wsiadamy na rowery i jedziemy na kemping. Jest wizyta w pałacu łazienkowskim, jest grejpfrutowa herbatka z polowej kuchenki, jest kolacja, której składu już nie pamiętam, jest pięknie. Nie ma tylko komarów, ale jakoś sobie bez nich dajemy radę.
Regenbogencamping/Goehren
Obsługa: dobra, jak na każdym dbającym o klientów niemieckim kempingu.
Cena: (10,15 EUR): jak na Niemcy to już cena już z górnej półki, ale odpowiada jakości.
Sanitariaty: podobnej klasy widziałem w Holandii, lepiej już nie będzie.
Lokalizacja: Lazurowe Wybrzeże!
Dzień 3 (poniedziałek) – good morning St. Tropez
Po spakowaniu się wydostajemy się z campingu Regenbogen prosto na plażę. Miejsce widziane po raz pierwszy zawsze robi największe wrażenie. Tego miejsca nie widziałem przedtem nawet na zdjęciu i chyba byłem pod większym wrażeniem niż na widok słynnych kredowych klifów. Bo to jest radość dla wszystkich zmysłów. Nie za gorąco, słońce przyjemnie grzeje, dopiero co wyprana koszulka chłodzi, woda czysta i już nie za zimna, wspaniały piasek, prawie pusta plaża i łódki z czerwonymi lekko powiewającymi flagami, w tle klif a w bardzo dalekiej dali białe kredowe klify lekko wyłaniają się z lekkiej porannej mgiełki. Aż chciało by się zostać.
Zabudowane molo w Sellin, do którego dojechaliśmy po sforsowaniu makabrycznego podjazdu, widziałem przedtem na zdjęciu i wydało mi się jakimś po części nierealnym, trochę kiczowo-abstrakcyjnym elementem mającym na celu szpecenie krajobrazu, na żywo robi zupełnie inne wrażenie, a już w szczególności przy takiej pogodzie.
Plaża równiutko zaorana, kosze plażowe w idealnym szeregu, to miejsce to angielski ogród wśród plaż. Na końcu mola można za pięć euro dać zamknąć się w kapsule i zjechać kilka metrów pod wodę. Jakoś się nie skusiliśmy.
W Sellin znajdujemy sklep Edeka, który zaopatruje nas w niezbędne śniadanie, które spożywamy na ławce przy drodze. Każde miejsce jest dobre na piknik. Starszy pan przechadzający się z chodzikiem alejką zagaduje nas. Sprawia wrażenie człowieka, który lubi się cieszyć cudzą radością, i roznosić ją dalej niczym pszczoła pyłek. Już nie pamiętam o czym nas zagadywał, ale na sercu się zrobiło zdecydowanie cieplej.
Do Binz wiedzie nas leśna szutrowa droga pnąca się w górą i opadające jak w górach. Na podjazdach sobie idziemy pieszo, nie ma się co szarpać. Pachnie lasem – tym, czego na Rugii jest mało. Na niecały kilometr przed Binz zjazd w prawo w pieszą ścieżkę (nie wiadomo czy wolno tam rowerami wjeżdżać) i po dosłownie stu metrach jesteśmy w innym świecie. Piaszczysta plaża usiana wielkimi wypolerowanymi przez lodowiec głazami zakręca się w lekką zatoczkę, na której końcu wyrasta soczyście zielona kępa lasu. Czysta woda odbija kolor nieba. Słońce w zenicie niczym nieograniczone świeci. Nazwaliśmy sobie to miejsce Malediwami, choć tak naprawdę podobny krajobraz jest na Seszelach. Jedne i drugie na Oceanie Indyjskim. To jest doskonałe miejsce na nieco dłuższy postój.
Ścieżką rowerową wśród kwiatów opuszczamy Binz i po bardzo niedługim czasie jesteśmy w miejscowości Prora, znanej chyba tylko z gigantycznego niegdyś nazistowskiego ośrodka wypoczynkowego ciągnącego się przez kilka kilometrów wzdłuż plaży. Obecnie przekształcane ze stanu ruiny w Muster-Wohnung. Dla mnie brzmi to trochę jak jakaś powtórka z historii. Z plaży za Prorą widać inne białe „klify” czyli obrzydliwie szpecące krajobraz budynki morsko-kolejowego terminalu w Neu Muhkran. Nad całym zestawem torów kolejowych trzeba przejechać bardzo wąskim chodnikiem przy drodze. Nie jest to droga marzeń; tak nas ścieżki rowerowe na Rugii rozbestwiły…
Kryzys. Znowu jest ciepło, choć wcale nie gorąco. Jesteśmy lekko niedożywieni, a do tego Agi swego czasu kontuzjowana stopa daje o sobie znać. Dlatego, gdy przy skrzyżowaniu w miejscowości Lancken widzimy olbrzymiego (a co tam, monstrualnego!) Lidla, zaraz wstępuje w nas nadzieja. Zjemy, odpoczniemy i się będziemy naradzać. W sklepie nie ma żywej duszy, mam wrażenie jakbym był w sklepie widmo. Tylko kasjer jest. No i wszystko inne, czego nam trzeba do szczęścia nie wyłączając olbrzymiej chrupiącej czekolady. Rozbijamy się na trawniku pod lidlowym parkingiem i cieszymy się chwilą. Każde miejsce dobre na piknik.
Na skrzyżowaniu musimy wyglądać na bardzo zagubionych, bo podjeżdża do nas dziadek rowerzysta w kasku i pięknym niemieckim językiem (tak, Niemców klasyfikuję według tego, jak wyraźnie mówią) oferuje nam szereg cennych informacji. I tak dojechawszy za radą na dworzec autobusowy w Sassnitz pakujemy się w ostatni jadący pod Koenigsstuhl (centralny punkt parku narodowego Jasmund) autobus z przyczepką rowerową. Kierowca, który na początku wydaje się być jedynie na swój niemiecki sposób niemiły, okazuje się ostatecznie być jakimś nie panującym nad emocjami jaskiniowcem, bo zamiast normalnie mi powiedzieć, że w normalnych okolicznościach najpierw trzeba zdjąć z rowerów bagaż a potem ładować na przyczepkę, a tymczasem w obliczu braku czasu należy się wpakować rowerami do wnętrza autobusu, to ten wydaje z siebie w tubylczym języku szereg nerwowych krzyków, z których coraz mniej rozumiem, mimo iż znam tubylczy język (bo jak się człowiek zestresuje to się spirala nakręca) i dopiero Aga ratuje, bo trochę bardziej to ogarnia. Tym niemniej jest to wszystko bardziej niż niesamowite. Kolejny nieoczekiwany środek transportu.
Po rozstaniu się z naszym przesympatycznym kierowcą parkujemy rowery pod Nationalparks-Zentrum Koenigsstuhl i idziemy troszkę pozwiedzać park. Bardzo niedaleko znajduje się punkt widokowy Victoriasicht, gdzie z niewielkiego metalowego „balkoniku” wmurowanego w klif można sobie popatrzeć pionowo sto metrów w dół. Niczego innego lepiej nie próbować. Oświetlona promieniami zachodzącego słońca woda ma kolory tęczy: przechodzi od niebieskiego przez lazurowy w zielony a potem żółty i lekko pomarańczowy. Na środku na kształt Buki wystaje potężny kawał wapiennej skały.
Po bardzo długich schodach schodzimy na samą plażę (zajmuje to co najmniej dziesięć minut), gdzie moją bardzo nową 16-gigabajtową kartę pamięci Sony (a co, kryptoreklama się należy!) trafia szlag i usuwa mi kilkadziesiąt zdjęć. No nic tak nie poprawia humoru. Karta wyłączona z użytku w nadziei na odzyskanie zdjęć, co się ostatecznie udaje.
Nie możemy za długo siedzieć na plaży (to znaczy na tej kupie otoczaków), bo jesteśmy „umówieni” na polu namiotowym w Nimperow. Jedziemy przez las trasą rowerową i po wzięciu zakrętu o jedno skrzyżowanie za wcześnie bardzo szybko jedziemy w zupełnie przeciwnym kierunku. O ile przedtem Aga często dopytywała się, czy aby na pewno dobrze jedziemy, o tyle tym razem byśmy się ładnie wybrali, gdyby się nie dopytała. Bo to jest ta pora, gdy w lesie robi się już dość „nastrojowo”, zwłaszcza gdy nie wie się, gdzie się jest. Dobra, wiele razy bywało znacznie gorzej.
Kemping (Waldacamping) wydaje się nieco zakamuflowany, gdy trafia się na niego od kuchennych drzwi. Po części schowany w lesie, po części na łące z ładnym widokiem, bez żadnego ogrodzenia. Nie sprawia wrażenia przesadnie nowoczesnego, jest za to bardzo swojsko, i do tego bardzo tanio, właściwie jak w Polsce. Jest dość sporo Holendrów (czyżby przyciągnęła ich cena?) i nawet przez jakąś Niemkę zostaję wzięty za Holendra („no bo tu taka holenderska rodzina z dziećmi jest, więc myślałam, że jest pan jednym z nich”)
Rozbijamy się w tej mniej leśnej części kempingu i mamy widok na długi i spektakularny zachód słońca. W oddali widać zatokę a po jej drugiej stronie przylądek Arkona i mrugającą latarnię morską. Tam mamy zamiar pojechać jutro. Wypijamy po piwie; co jedliśmy na kolację nie pamiętam, choć z reguły wolę nie pamiętać, niż pamiętać jeszcze następnego dnia.
Waldcamping/Nimperow
Obsługa: bardzo miły pan na recepcji.
Cena (7 EUR): jak na Niemcy to naprawdę bardzo tanio.
Sanitariaty: jakościowo dobrze, ilościowo średnio.
Lokalizacja: nie ma plaży ale jest łąka, las i fragmentaryczny widok na morze.
Dzień 4 (wtorek) – niech wiatr będzie z wami
Ranek budzi nas wiatrem. Bardzo silnym, wiejącym mniej więcej z północy, może z północnego wschodu. To znaczy również, że jest raczej zimny. Namiotem trzęsie, ale podobno wytrzymuje on nawet gradobicia. Gorzej, że mieliśmy dzisiaj zamiar jechać na północ, na Kap Arkona. No cóż. Zmieniamy plany i dajemy sobie cały dzień na Nationalpark Jasmund. Na parkingu przed Koenigsstuhl słychać tylko jeden dźwięk. Nie nazwę tego szumem, bo szum jest cichy, a to jest dźwięk rozpędzonego wiatru uderzającego z całym impetem o las. Gałęzie się nie kołyszą na wietrze, są permanentnie wygięte od wiatru, który nie wieje tu w porywach tylko cały czas z tą samą stałą prędkością. Idziemy z Agą wzdłuż klifu i po niedługim czasie słychać trzeszczenie jakiegoś drzewa. Aga uważa, że to jeleń (i że jelenie bywają niebezpieczne, co jest prawdą), ja zaś próbuję ją przekonać, że to drzewo. Cóż, nawet jakby mi się udało, to trzeszczące pod naporem wiatru drzewa też nie bywają bezpieczne.
Umawiamy się, że Aga idzie pozwiedzać Nationalparkszentrum, a ja pójdę wzdłuż klifu (szukać motywów fotograficznych). Mam na to dwie godziny z lekkim hakiem, więc się nie bawię w spacer dla emerytów, tylko ostro z buta. Ten słynny widok na klif – reklamujący park narodowy na znaczkach pocztowych – dostępny jest kawałek na północ od doliny potoku Kieler Bach. Wąwozem potoku wiedzie również zejście na kamienistą plażę, zwieńczone stromymi metalowymi schodkami. Przy tej pogodzie spacer pod klifem jest zdecydowanie pomysłem samobójczym. Już pomijając fakt, że fale docierają miejscami pod samą wapienną ścianę, nie wiesz co i kiedy spadnie ci na głowę. W drodze powrotnej spotykam już wiele osób (to dobrze, znaczy że nie tylko ja jestem szaleńcem), a pierwszym z nich jest Kanadyjczyk. Podobnie jak ja, tutaj spaceruje samotnie.
Po pokazaniu Adze zdjęć oczywiście okazuje się , że koniecznie musimy jeszcze raz pójść do tego miejsca. Ale w międzyczasie jeszcze wstęp do Nationalparkszentrum – bardzo interaktywnego muzeum stawiającego na wszystkie zmysły. Te osiem euro, które na pierwszy rzut oka wydaje się kosmiczną ceną za wstęp na punkt widokowy, prezentuje się znacznie lepiej niż osiem euro za wstęp do na przykład zamku Neuschwannstein. Do tego można się w muzeum ogrzać i odpocząć. Co ciekawe, w przeciwieństwie do polskich standardów, za wstęp do samego parku narodowego nic się nie płaci.
Tym razem nie idziemy znowu tą samą trasą, tylko jedziemy rowerami do miejscówki Waldhalle – miejsca oznaczonego na mapie jako gościniec lub jakiś inny nocleg. Budynek trochę przypomina jakieś schronisko na odludziu. Ni żywej duszy. Stamtąd ruszamy już piechotą na północ i jeszcze raz docieramy do wspomnianego punktu widokowego, tylko od drugiej strony. Dalej wieje, ale wiatr już tak nie przeraża. Tyle, że męczy.
Ja jestem już po prostu padnięty. Niech wiatr będzie z nami – jedziemy na południe do Sassnitz, gdzie jest dworzec kolejowy. Tylko tam na rozkładzie ni śladu pociągu do Stralsund. A już na pewno nie tego, o którym wspominał pan na recepcji w Nimperow. I podczas gdy ja już jestem pogodzony z myślą o kolejnym noclegu pod namiotem lub o dotarciu do Świnoujścia około północy, o tyle Aga kombinuje, szuka możliwości, walczy o każdą minutę. I tak się okazuje, że pociąg do Lietzow, który właśnie podjechał, jest zschynchronizowany z kolejnym pociągiem do Luebeck. Aga bardzo zestresowana dopytuje się wszystkiego po kilka razy, aż w końcu pani konduktorka ją uspokaja. Ja się nie stresuję, ja po prostu jestem w półśnie, nie do końca rozumiem, co się wokół mnie dzieje i nie odróżniam liczby trzydzieści sześć (cena za bilet) od sześćdziesiąt trzy (kwota, jaką zamierzam zapłacić).
W Lietzow wysiadamy i w dokładnie to samo miejsce tylko po drugiej stronie podjeżdża następny pociąg. Mało, że niskopodłogowy, to jeszcze w tę niewielką przestrzeń między pociągiem a peronem wysuwa się z pociągu niewielki stopień, tak że nawet jakbym chciał wpaść tam stopą, to nie da rady. Normalnie nie mogę się doczekać podróży koleją w mojej ukochanej ojczyźnie.
W Sassnitz w czasie między przesiadkami idziemy na rodzinny, domowy obiad do McDonalda, niestety obalamy mit, że w Maku jedzenie jest wszędzie takie samo. W Polsce jest wyraźnie lepsze. No ale nie ma co wybrzydzać. Na bezrybiu i Mak ryba.
Koniec części pierwszej relacji.
Infolinia(22) 487 55 85
Pn.-Pt. 8-19;So-Nd. 9-19
Autor: Etraveler.pl
Data publikacji: 30.04.2015 15:35
Liczba odwiedzin: 17142
Zapraszamy na relację Ani i Staśka Szloser ze zdobycia najwyższego szczytu Afryki oraz krótkiego pobytu w parkach narodowych i na Zanzibarze. »
Autor: Etraveler.pl
Data publikacji: 27.04.2015 13:30
Liczba odwiedzin: 12427
Jeszcze pół wieku temu Nepal był zamknięty dla wszystkich zwiedzających. W ostatnich dekadach zamienił się w Mekkę dla ludzi kochających góry, przyrodę i egzotyczną, azjatycką kulturę. »
Autor: Etraveler.pl
Data publikacji: 07.04.2015 08:39
Liczba odwiedzin: 201831
Australia oczarowuje! Ogromne przestrzenie, dzikie krajobrazy, przedziwne zwierzęta, które można spotkać tylko tam, ciekawa kultura, a do tego chyba najbardziej wyluzowani ludzie na świecie. »
Autor: Etraveler.pl
Data publikacji: 30.03.2015 08:27
Liczba odwiedzin: 229840
Ośmioosobowa grupa studentów z Rzeszowa i okolic lubi udowadniać, że chcieć równa się móc. Wierni tej idei co roku wyruszają w podróż leciwym busem z 1988 r. Na koncie mają już cztery wyprawy, a teraz przygotowują się do następnej. Tym razem celem są Stany Zjednoczone, które zamierzają przejechać wzdłuż i wszerz w trakcie dwumiesięcznej eskapady. »
Tagi: patronat medialny, ameryka północna, stany zjednoczone
Autor: Źródło: materiały promocyjne
Data publikacji: 25.03.2015 09:20
Liczba odwiedzin: 9018
Festiwal Podróżniczy im. Olgierda Budrewicza Równoleżnik Zero, który odbędzie się w dniach 9-11 kwietnia 2015 r. w Mediatece (Pl. Teatralny 5) i Bibliotece Turystycznej (ul.Szewska 78) to wydarzenie skierowane do osób pragnących poczuć klimat podróżowania oraz wspaniała okazja do spotkania z podróżnikami i autorami książek. Tegoroczna edycja będzie poświęcona krajom Ameryki Północnej i Środkowej. »
Autor: Etraveler.pl
Data publikacji: 02.03.2015 10:11
Liczba odwiedzin: 7720
Pięcioletnia podróż Pawła Kilena w poszukiwaniu przygody i spełnienia marzeń. Z lekkim zarysem planu i z bardzo małym budżetem. Udowadnia wszystkim, a przede wszystkim sobie, że powiedzenie „Chcieć, to móc” nie jest fikcją. »
Autor: Etraveler.pl
Data publikacji: 26.09.2014 12:38
Liczba odwiedzin: 49885
„Nigdzie indziej na świecie nie ma tylu Niemców, którzy mówią po hiszpańsku i czczą bohatera narodowego o nazwisku O’Higgins”. Właśnie ta, zasłyszana wieki temu opinia na temat Chile pchnęła moje zainteresowania w kierunku owego chudego jak patyk kraju. Choć od tamtego czasu minęło już wiele lat, ciekawość pozostała, ale decyzja o wyjeździe zapadła dopiero niedawno. »
Tagi: patronat medialny, ameryka południowa, chile, patagonia
Autor: Etraveler.pl
Data publikacji: 25.09.2014 10:24
Liczba odwiedzin: 9618
Książka Michała Zielińskiego to osobisty zapis wrażeń z wyprawy do jednego z najmniej uczęszczanych rejonów świata – południowoamerykańskiej selvy, czyli dżungli. »
Tagi: patronat medialny
Autor: Etraveler.pl
Data publikacji: 19.09.2014 09:47
Liczba odwiedzin: 12146
Karolina i Bartek, para młodych inżynierów z Krakowa i autorów bloga Kurs na Wschód, wkrótce rusza w kolejną podróż. Tym razem zamierzają odwiedzić Indonezję, przyjmując za cel nie tylko relaks pod palmami, ale także zebranie sporej ilości materiału reporterskiego, który ma czytelnikom ich bloga pokazać azjatycki kraj od podszewki. Karolina i Bartek obierają kurs na Indonezję! »
Tagi: patronat medialny, azja, indonezja
Autor: Etraveler.pl
Data publikacji: 01.08.2014 16:09
Liczba odwiedzin: 9448
Czy można pokonać pieszo dystans 8000 km w ciągu 8 miesięcy, samotnie, bez większego wsparcia z zewnątrz, mierząc się z różnorodnymi warunkami klimatycznymi oraz terenowymi? Można, trzeba mieć tylko jasno określony cel. A taki z pewnością przyświeca Jakubowi Mudzie, który wraz z początkiem stycznia 2015 roku wybiera się w pieszą wyprawę 8000 km Across Canada, od wybrzeża Pacyfiku aż po Atlantyk. »
Tagi: patronat medialny, ameryka północna, kanada
Autor: Anna Kaca
Data publikacji: 16.07.2014 11:07
Liczba odwiedzin: 11720
W tegoroczne wakacje razem z moim czworonogiem pokonam pieszo 800 km, promując adopcje psów aktywnych. Od Karkonoszy po Bieszczady będę prezentować ludziom dwa bardzo aktywne psy, które od wielu lat nie potrafią znaleźć domu. Pokaże również, że wakacje można spędzać ze swoim czworonogiem w fajny dla obu stron sposób. »
Tagi: patronat medialny
Autor: Archeolodzy w podróży
Data publikacji: 11.07.2014 12:45
Liczba odwiedzin: 8854
Minął ponad rok, odkąd grupa archeologów i jeden grafik zdecydowali się na podróż swojego życia, odwiesiła na jakiś czas pracę i studia i wyruszyła do Rosji. Teraz, projekt „Archeolodzy w Podróży” odżywa – w nieco zmienionym składzie (więcej info tutaj: http://archeolodzywpodrozy.blogspot.com/p/o-nas.html) ruszamy tym razem na północ! »
Tagi: europa, norwegia, skandynawia, patronat medialny
Autor: Tomasz Korgol
Data publikacji: 01.07.2014 11:07
Liczba odwiedzin: 11461
Celem mojej najbliższej wyprawy jest Nepal. Trasa wiedzie z Wrocławia przez Węgry, Bułgarię, Rumunię, Turcję, Gruzję, Armenię, Irak (Kurdystan), Iran, Pakistan, Indie, Nepal. Łącznie 15 tysięcy kilometrów, samotnie, autostopem. Wyprawa jest częścią projektu pod nazwą ,,Z uśmiechem na (Bliski) Wschód”. »
Tagi: patronat medialny, azja, indie, nepal
Autor: Etraveler.pl
Data publikacji: 30.05.2014 11:39
Liczba odwiedzin: 7063
W trakcie minionego I Festiwalu Podróżniczego Klubu Szalonego Podróżnika w Środzie Wielkopolskiej, któremu patronował między innymi portal Etraveler.pl, słuchacze mieli okazję nie tylko przenieść się w odległe i niezwykle różnorodne części świata, ale i dostali spory zastrzyk inspiracji, po którym na pewno niełatwo będzie wysiedzieć w domu. »
Tagi: europa, polska, patronat medialny
Autor: Łukasz Kraka-Ćwikliński
Data publikacji: 26.05.2014 16:34
Liczba odwiedzin: 9361
Wyprawa przez drugą co do wielkości pustynię na świecie zbliża się wielkimi krokami. Do jej rozpoczęcia zostały niespełna dwa miesiące, co sprawia, że jest to dobry moment, by przypomnieć zainteresowanym, na czym polega jej wyjątkowość. »
Tagi: azja, mongolia, gobi, patronat medialny
Autor: Etraveler.pl
Data publikacji: 26.05.2014 15:10
Liczba odwiedzin: 7347
Już w najbliższy piątek (30.05.) rusza w Lublinie Festiwal Podróżniczy u Przyrodników. W programie znalazły się slajdowiska z całego świata: Kolumbia, Antarktyda, Portugalia, Niemcy, Słowenia, Chorwacja) oraz z Polski (Opolszczyzna i Białowieski Park Narodowy). Ideą Festiwalu jest ukazanie piękna i bogactwa przyrody w skrajnie różnych rejonach świata. »
Autor: BusTrip into the Wild
Data publikacji: 12.05.2014 09:20
Liczba odwiedzin: 84426
Jak opisać w kilku słowach projekt BusTrip Into The Wild? 26-letni volkswagen T3, siedmioro podróżników i 12 krajów, które chcemy odwiedzić w trzy tygodnie, jak najmniejszym kosztem. »
Tagi: patronat medialny, europa
Autor: Etraveler.pl
Data publikacji: 28.04.2014 10:02
Liczba odwiedzin: 204997
Już 23 i 24 maja rusza w Środzie Wielkopolskiej pierwszy Festiwal Podróżniczy organizowany przez Klub Szalonego Podróżnika. Dwa dni festiwalowe będą składać się z prezentacji prelegentów o „Statuetkę Klubu Szalonego Podróżnika” za najlepszą prezentację podróżniczą, prezentacji filmów oraz relacji podróżniczych zaproszonych gości specjalnych. Poza tym na każdego z uczestników czekają liczne konkursy i atrakcje festiwalowe. »
Autor: Joanna Maślankowska i Adam Wnuk
Data publikacji: 15.04.2014 11:35
Liczba odwiedzin: 8779
1 miesiąc, 2 autostopowiczów i 4 żywioły do pokonania. Podczas miesięcznej wyprawy zasmakujemy dań gotowanych w rozgrzanej ziemi, wykąpiemy się w najwspanialszych wodospadach Europy, staniemy na skraju dwóch ogromnych płyt tektonicznych jednocześnie i (mam nadzieję) nie zostaniemy porwani razem z namiotem przez niezwykle silne wiatry. Wszystko to z dobytkiem na plecach i wyciągniętym w górę kciukiem. »
Tagi: patronat medialny, europa, islandia
Autor: Etraveler.pl
Data publikacji: 21.03.2014 14:44
Liczba odwiedzin: 320695
24 maja 2014 r. w Ośrodku Kultury w Środzie Wielkopolskiej w ramach Średzkich Sejmików Kultury 2014 odbędzie się I Festiwal Podróżniczy zorganizowany przez poznański Klub Szalonego Podróżnika. W ramach Festiwalu przewidziane są przede wszystkim prelekcje podróżnicze, slajdowiska, dyskusje i spotkania z podróżnikami. Prelegenci przedstawią swoje dotychczasowe podróże po różnych regionach świata i opowiedzą związane z nimi historie, przygody i wrażenia. »
Autor: Etraveler.pl
Data publikacji: 30.04.2015 15:35
Liczba odwiedzin: 17142
Zapraszamy na relację Ani i Staśka Szloser ze zdobycia najwyższego szczytu Afryki oraz krótkiego pobytu w parkach narodowych i na Zanzibarze. »
Autor: Etraveler.pl
Data publikacji: 27.04.2015 13:30
Liczba odwiedzin: 12427
Jeszcze pół wieku temu Nepal był zamknięty dla wszystkich zwiedzających. W ostatnich dekadach zamienił się w Mekkę dla ludzi kochających góry, przyrodę i egzotyczną, azjatycką kulturę. »
Powered by Webspiro.