Dziś jest 11.02.2025

Imieniny obchodzą Dezydery, Maria, Lucjan, Adolf

Portal podróżniczy etraveler.pl

gwarancja udanych wakacji
Accredited Agent

Via Baltica Tour

Autor: Jakub Staniszewski

Data publikacji: 13.10.2012 11:13

Liczba odwiedzin: 92944

Tagi: europa, rosja część europejska, estonia, łotwa, relacje, autostop, podróżnicze hardkory, turystyka autostopowa, autostop relacje z podróży

Mówi się, że autostop jest niebezpieczny, powolny, i że przewieźć można tylko tyle, ile zdołamy unieść na plecach. Nie ulega jednak wątpliwości, że autostop ma jedną zasadniczą zaletę, dzięki której bije wszystkie pozostałe środki lokomocji na głowę – jest darmowy. I właśnie takiego transportu potrzebowałem w sierpniu tego roku, kiedy po dwóch miesiącach podróżowania po Chinach i Rosji zostałem w Petersburgu z 500 rublami i bez dostępu do konta bankowego (zgubiona karta kredytowa).

Historia ta rozpoczyna się na stacji metra Admiralczeskaya w Petersburgu, którą los wyznaczył na miejsce pożegnania z moim serdecznym przyjacielem Łukaszem, którego stać było jeszcze na bilet autobusowy do Polski. Pozostała ze mną za to inna kompanka podróży Asia (ją również stać było na bilet autobusowy, ale dopiero z Tallinna). Po uronieniu kilku łez przed obrotowymi drzwiami stacji ruszyliśmy zatem każdy w swoją stronę. Łukasz na dworzec autobusowy, a ja z Asią w kierunku szosy tallińskiej, gdzie liczyliśmy na złapanie kogoś, kto zechce wywieźć nas z Rosji. Dogodne miejsce znaleźliśmy dzięki niezawodnej Hitchwiki, encyklopedii każdego autostopowicza. Mając w pamięci doświadczenia z Litwy, kiedy chętny do podwózki kierowca odnalazł się dopiero po dwóch godzinach, zakładałem długie oczekiwanie.

Dlatego też tym większe było moje zdziwienie, gdy pierwszy samochód zatrzymał się po… 5 minutach (magia kobiety na stopie). Okazało się jednak, że szanowny kierowca chciał raczej zaoferować usługę taksówkarską i zarobić na kursie w kierunku, gdzie akurat jechał. Podobnie zresztą jak i kilkunastu następnych. Słysząc słowa „autostop” lub „bjezpłatno” wszyscy jak jeden mąż ruszali z piskiem opon i drwiącym uśmieszkiem (jeden z nich nawet nie zaczekał, aż zamknę drzwi). Ostatecznie z Petersburga wydostaliśmy się po trzech godzinach, choć "wydostaliśmy się" to chyba za dużo powiedziane, gdyż ujechaliśmy raptem 20 km.

Na granicy w Narvie, pierwszy posiłek w UE

Jak zatem widać, autostop w Rosji jest często brany za próbę złapania taksówki. Na szczęście tylko w większych miastach. Po opuszczeniu Petersburga nie spotkaliśmy się już z takimi pomyłkami. Co więcej, podróż szła nam dosyć sprawnie i późnym popołudniem (ok. 17:00) znaleźliśmy się na granicy, ostatnie 30 km pokonując w niezwykle klimatycznej Ładzie, łudząco podobnej do Fiata 125p (pasażerowie tego zabytku na kółkach pierwsze wrażenie sprawiali delikatnie mówiąc przerażające, jednak ostatecznie okazali się bardzo w porządku, nadkładając nawet nieco drogi, by podwieźć nas pod samą granicę). Przejście graniczne okazało się natomiast bardzo podobne do tego mieszczącego się pomiędzy Polską, a Niemcami w Zgorzelcu/Goerlitz. Dwa miasta Ivangorod i Narwę rozdziela bowiem tylko rzeka (Narwa właśnie), a jedyną możliwością jej przekroczenia jest graniczny most. Pomni doświadczeń z granicy chińsko-rosyjskiej przygotowani byliśmy mentalnie na co najmniej kilka godzin wyczekiwania w kolejce, tłumaczenie się z posiadanych bagażów i inne tego typu niedogodności.

Dlatego zdziwieniu naszemu nie było końca, gdy wszystkie formalności udało się załatwić w 20 min. (poszło by jeszcze szybciej, gdyby nie mój dwukrotnie zalany paszport i widniejące w nim zdjęcie 14-latka, nijak mające się do obecnej aparycji brodatego włóczęgi). W tym miejscu muszę jednak nadmienić, że nic nie byłoby tak proste bez pomocy niezwykle miłego Estończyka, który w języku polskim wytłumaczył nam dokąd mamy iść i co robić. Jak się później okazało znał on naszą piękną mowę, gdyż na początku lat 90-tych stacjonował jako pilot w bazie wojsk radzieckich nieopodal Szczecina. Tak czy inaczej udało się i wróciliśmy do cywilizowanego świata Zachodu (Unii Europejskiej).

Co by o UE nie mówić, to co najmniej jedna rzecz dzięki niej stała się o wiele prostsza – podróżowanie. Ulga jaką poczuliśmy wkraczając w Narwie na terytorium Estonii (a tym samym UE) jest trudna do opisania. Choć do Poznania pozostało jeszcze prawie 1500 km drogi, już tutaj – jedząc chleb z pasztetem na ławeczce pod narewskim zamkiem witającym podróżnych na rubieżach Unii – poczułem się jak w domu.

Odnośnie do samej Estonii, to gdyby nie fakt, że tamtejszy język ma tyle wspólnego z narzeczami słowiańskimi co burak z motorówką, pomyślałbym, że nazwa kraju wzięła się od słowa estetyczny. Poza tym państwo to słynie jeszcze z co najmniej jednej rzeczy – wszechobecnego Internetu. Wi-fi jest tam dostępne praktycznie wszędzie (również na wspomnianym już skwerku tuż przy granicy), a wiele spraw urzędowych załatwić można on-line. Wg. statystyk jest to jeden z najbardziej zinformatyzowanych krajów świata. Po kilku tygodniach na obczyźnie, kiedy co najmniej kilkadziesiąt minut co dzień schodziło nam na poszukiwaniu bezpłatnego Internetu była to mała rewolucja. Jeżeli zaś chodzi o Estończyków, to z charakteru bliżej im do Skandynawów niż Słowian – są wycofani, raczej powściągliwi w wyrażaniu emocji, aczkolwiek bardzo przyjaźnie nastawieni.

Talliński ratusz

Z Narwy do Tallina dostaliśmy się dość sprawnie, choć nie obyło się bez pieszej przeprawy ze wschodu na zachód przygranicznego miasta. Zajęła ona nam pół godziny. Gdy dodamy do tego, że Narwa jest trzecim co do wielkości miastem Estonii, daje nam to pojęcie o rozmiarach tego kraju. Stopa złapaliśmy ok. 17:30 (zyskując po drodze godzinę na zmianie czasu). Uczynny azerski zapaśnik przewiózł nas jakieś 50 km, wyrzucając na jedynym chyba w Estonii odcinku autostrady. Padało, więc chcąc nam pomóc Azer zostawił nas pod wiaduktem – w miejscu na stopa, delikatnie mówiąc, fatalnym. Do dziś zastanawiam się, jakim cudem wydostaliśmy się stamtąd zaledwie po 40 min. I to na pokładzie eleganckiego Renault, należącego do mówiącego po angielsku Estończyka (pierwszy anglojęzyczny kierowca podczas całej chińsko-rosyjskiej wyprawy), który wysadził nas 100 metrów od tallińskiej starówki.

Plan na następne godziny był prosty – znaleźć hosta na najbliższe dwa dni. Naszą jedyną nadzieją było cotygodniowe spotkanie CouchSurferów. Biorąc pod uwagę fakt, że wracaliśmy z dalekich Chin przyjęcie spotkało nas na nim raczej chłodne. Organizujący spotkanie Hindus skwitował nasze opowiadanie słowami: „Oh, thats great” i wrócił do podrywania pojawiających się w barze dziewcząt (bo jakiż inny mógłby być cel spotkania CS?). Pozostali uczestnicy spotkania również nie wyrażali większego zainteresowania naszymi osobami. Gdy po 2 godzinach biegania po barze i błagania (dosłownie) o dach nad głową udało się nam jedynie uzyskać dwa zaproszenia w stylu „jeżeli nic nie znajdziecie, to w ostateczności mogę was przyjąć, ale generalnie to nie mam miejsca, mieszkam z dziadkiem, a mój pies ma wściekliznę”, zaczęliśmy lekko panikować. Poza tym zmuszeni zostaliśmy do zamówienia piwa za 3,5 euro, co było dość bolesne dla mojego tygodniowego budżetu w wysokości 20 euro (Asia wypłaciła dla mnie te pieniądze w Narwie, tak więc trochę przekroczyłem zakładane 500 rubli budżetu).

Pomógł dopiero specjalny karton, na którym wypisaliśmy coś w stylu „zaśniemy wszędzie, byle miało dach i ściany”. Przygarnął nas Milan – Słowak, który niedawno przeprowadził się do Tallinna i już gościł parę z Francji (właściwie to oni wynegocjowali nam nocleg). Do mieszkania na obrzeżach stolicy dotarliśmy o trzeciej w nocy, skrajnie wyczerpani i rozgoryczeni faktem, że musieliśmy jechać tam taksówką, do której wsadzeni zostaliśmy jedynie we dwójkę, a która kosztowała nas kolejne 10 euro.

"Gruba Gocha"

Następne dwa dni zeszły mi na zwiedzaniu Tallinna. Stolica Estonii jest miastem kameralnym (500 000 mieszkańców). Starówkę i jej okolicę obejść można w dwie godziny (z braku funduszy muzea zwiedzałem z zewnątrz), a do wszelkich bardziej oddalonych atrakcji dotrzeć piechotą w nie więcej niż 40 minut. Z odkrytych ciekawostek, w Tallinnie mieści się najstarsza w Europie apteka, oraz baszta o pieszczotliwej nazwie „Gruba Gocha”. Wyższych wieżowców stwierdziłem sztuk 3. Znalazłem też ogromny amfiteatr, gdzie odbywa się największy na świecie festiwal piosenki amatorskiej.

Tego dnia akurat koncertowała tam Lady Gaga (dzięki temu wiem, że jej fani wyglądają nie mniej niecodziennie od niej samej). Nie była to jednak jedyna atrakcja kulturalna jaką zaliczyłem podczas pobytu w Tallinnie. Wieczorem pojechałem do starej fabryki wziętej w posiadanie przez miejscowych hipsterów, gdzie obejrzałem doprawdy fascynujące widowisko. Trzy dziewczyny skaczące po żelaznych instalacjach i robiące przy ich pomocy hałas – chyba jestem zbyt mainstreamowy, by to zrozumieć.

Następnego dnia postanowiłem wybrać się na plażę. Początkowo zdziwiło mnie, że było tam pełno ludzi (niedziela), lecz nikt nie leżał plackiem na piachu. Gdy spróbowałem rozłożyć się obozem na brzegu, zrozumiałem w czym rzecz. Zewsząd zaczęły atakować mnie bowiem muchy. Wytrzymałem ledwie kwadrans. Musiałem uciekać za wydmy i dopiero tam zaznałem spokojnej popołudniowej drzemki. Resztę dnia spędziłem na ławeczce, korzystając z plażowego wi-fi. Następnego dnia z rana trzeba już było ruszać w drogę. Przyznam szczerze, że stresowałem się nieco, gdyż miał to być mój pierwszy samotny autostop.

Z Tallina wywiózł mnie Fin, fascynat medycyny alternatywnej, który przez 1,5 godziny opowiadał mi o leczniczych właściwościach witaminy D i kory brzozowej. Jego furgonetkę opuściłem w miejscowości Parnawa i tu moja samotna podróż dobiegła końca. Przyłączyłem się bowiem do Słowaka, który wracał właśnie z wizyty u krewnych w Rosji. Co ciekawe, on mówił po słowacku, ja po polsku i doskonale się rozumieliśmy. Mój towarzysz doskonale władał także językiem rosyjskim, co pozwoliło odpocząć moim szarym komórkom i wybawiło mnie z obowiązku niezręcznego dukania w tym języku. Razem dotarliśmy do Rygi.

Powitała nas tam rzęsista ulewa, dlatego kierowca wysadził nas na parkingu jednego z podmiejskich centrów handlowych. Jako że było jeszcze wcześnie, postanowiłem ruszyć w dalszą drogę bez postoju (inna sprawa, że nie udało mi się znaleźć na tę noc hosta). Przejazd z północy na południe miasta zajął mi ok. godziny czym do dziś chwalę się znajomym. Na rogatkach udało mi się nawet złapać autobus podmiejski, który kursuje raz na godzinę, a który wywiózł mnie nieco za miasto.

Tam, na rondzie w miejscowości Kekava, spotkałem najdziwniejszego autostopowicza świata. Murzyn, ubrany w lakierki, spodnie uprasowane na kant i tweedowy płaszczyk, z malutką torebeczką i plecakiem wybierał się do Paryża. Dodam, że mówił perfekcyjnie po angielsku i gdy zaprosiłem go do złapanego przeze mnie samochodu musiałem zbierać z ziemi szczękę, po tym jak okazało się, ze jest… Łotyszem. Wspólnie dotarliśmy do litewskiej miejscowości Panavezys.

Litewska autostrada nocą

Na litewskiej ziemi stanęliśmy ok. godziny 21:00. Było już zupełnie ciemno, a my znaleźliśmy się na nieoświetlonym węźle autostradowym. Jedynym naszym źródłem światła były dwie LED-owe latareczki. Tak uzbrojeni ruszyliśmy wzdłuż drogi. Ruch był jednak delikatnie mówiąc niewielki. Cofnęliśmy się zatem nieco do miejsca, w którym stało kilka latarni. Znaleźliśmy tam wiatkę, która okazała się naszym schronieniem na tę noc. Od mojego nowego przyjaciela byłem w o tyle lepszej sytuacji, że miałem przy sobie śpiwór. On w podróż wybrał się bez jakiegokolwiek niepotrzebnego, jego zdaniem, obciążenia. Użyczyłem mu zatem chociaż swojego koca. Około godziny trzeciej nad ranem afrołotewski kompan obudził mnie twierdząc, że złapał stopa, ale tylko dla siebie. Na wpół przytomny zgodziłem się, by jechał sam. I tak oto zostałem porzucony.

Ja swoją okazję złapałem ok. godziny piątej. Do Polski wwiózł mnie kierowca tira, słuchający porannego różańca i mszy w Radio Maryja i opowiadający w przerwach między kolejnymi dziesiątkami o przydrożnych „kurewkach”. Z nim dotarłem do Białegostoku. Tam zmieniłem resztkę euro i rubli, aby ruszyć do Biedronki, gdzie produkty takie jak mleko, banany i czekolada urosły w moich ustach do rangi najwykwintniejszych dań. Resztką pieniędzy zapłaciłem PKP haracz za przewiezienie mnie rozklekotaną puszką, dumnie zwaną pociągiem, do Poznania. Na peronie czwartym poznańskiego dworca stanąłem 28 sierpnia 2012 r. o godz. 17:07. Byłem w domu.

Talliński ratusz
 
Talliński ratusz
fot. Stan

Komentarze (4)

  • 20.07.16, 03:08

    Komentarz usunięty

  • 16.06.16, 21:19

    Komentarz usunięty

  • 15.06.16, 23:49

    Komentarz usunięty

  • 07.06.16, 21:11

    Komentarz usunięty


Zamknij

Twój komentarz

Infolinia(22) 487 55 85

Pn.-Pt. 8-19;So-Nd. 9-19

Wyszukiwarka lotów

Osoby podróżujące

Osoby podróżujące